Chciałem jej powiedzieć, żeby nie podchodziła, lecz nie mogłem wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Tantala prawie podpełzła do skraju kry. Jej szalone oczy prawie wyszły z orbit.
– Retano… zdejmij szpilę!
– Co? – wydyszałem.
– Zdejmij szpilę! On ci pomoże… Uratuje cię! Zdejmuj!
Buty miałem pełne lodowatej wody. Odzież ciężką, przesiąkniętą do suchej nitki. Leniwy rzeczny nurt powoli, lecz coraz skuteczniej wciągał mnie pod lód…
Sekundy. Mgnienia. Obiecali mi jeszcze wiosnę…
Wiedziałem, że palce mnie nie posłuchają. Wiedziałem, że rozpiąć srebrną zapinkę na rękawie, usiłując przy tym utrzymać się na powierzchni od razu skazane jest na klęskę. Wyciągnięta ręka Tantali była strasznie daleko. Musiałaby mieć dwa razy dłuższą rękę, żeby mnie dosięgnąć.
Ręce… Alany…
Broszka szczęknęła, otwierając się, nie tyle dzięki moim wysiłkom, lecz raczej pobożnym życzeniom. Odmrożone ciało nie czuło niczego, lecz postrzeganie miałem wciąż zadziwiająco przytomne. Widziałem jak szpila wysuwa się z tkaniny, spełza do wody i opada na dno srebrnym wirem.
Niewiarygodnie długie ręce chwyciły nie za nadgarstki, jak oczekiwałem, lecz za kostki u nóg. I pociągnęły wcale nie do góry, ale w dół. W głębinę. Pod lód.
Rozdział dwunasty
Ręce i nogi w białych lodowych łupkach. Rzeka zabandażowana pasmami lodu. Skute, nieruchome jeziora… Ni to szpital, ni to przytułek.
Mętne światło z trudem przebijało się przez grubą warstwę szronu. Jakby w okna wstawiono nieprzezroczyste lodowe tafle. Opuściłem powieki i przed oczami pojawił się obraz zamarzniętej rzeki. Nierówna powierzchnia lodowej pokrywy, jakieś zielone strzępki, jasna powierzchnia odpływającej kry…
Duszności i konwulsje.
Usiadłem jednym zrywem. Zapewne agonalne męki podsunęły mi ten przedśmiertny obraz. Niezbyt ostry i nie zanadto egzotyczny. Stara chatka z niskim sufitem, zamarznięte okno, naga podłoga, drewniany słup podtrzymujący belkę stropową.
Zadrżałem. Sięgnąłem do rękawa w poszukiwaniu srebrnej zapinki. Na próżno. Ciemne dno, jasna rybka, szybko spadająca w dół…
Potrząsnąłem głową. Z prawego ucha wypłynęła ciepła kropla wilgoci. Całkiem jak u nurka, który wyszedł na brzeg i wytrząsa wodę z uszu.
Szum w mojej głowie trochę zelżał. Powiodłem dłonią po suchym rękawie. Podniosłem się, przytrzymując krawędzi ławki. Z zewnątrz dochodził monotonny, rytmiczny dźwięk.
Ktoś uderzał toporem.
Droga do niskich, wrośniętych w próg drzwi zajęła mi kilka długich minut. Zataczając się i usiłując opanować zawroty głowy, chwyciłem w końcu żelazny pierścień, zastępujący klamkę i z całej siły pociągnąłem drzwi ku sobie.
Szum w uszach nasilił się, przed oczami mignęło złudzenie odpływającej kry, błyszczącej jak słońce. Drzwi poddały się. W domu było chłodno, lecz w sieni jeszcze chłodniej. Chwytając ustami mroźne powietrze, instynktownie przymknąłem drzwi, nie chcąc wypuszczać z chatki ostatków ciepła.
Jeszcze jedne ciężkie drzwi…
Odgłos uderzeń toporem urwał się na chwilę i znowu powrócił. Trach, trach, trach, trach…
Obszedłem dom dookoła po skrzypiącym śniegu, przytrzymując się pociemniałej ze starości ściany. Gospodarz wcale nie rąbał drew, jak początkowo sądziłem. Spore, błyszczące ostrze wznosiło się i opadało, ostrugując pień wysokości człowieka. Właściciel topora był zadowolony ze swego dzieła. Uśmiechał się, przyglądając i mrużył powieki z satysfakcją. Na łysą głowę spadał szybko topniejący śnieg i ściekał mętnymi kroplami po potylicy i żylastym karku. Znana mi niedźwiedzia szuba leżała obok.
Czarno Tak Skoro obejrzał się i w nikłym świetle zimowego dnia spostrzegłem, że się postarzał. Wychudł, jak po długiej chorobie, skośne oczy zapadły się głębiej, od nosa ku kącikom ust biegły ciemne zmarszczki. Tylko spojrzenie było takie, jak zawsze, bez wyrazu, choć nieco szalone. Z trudem się powstrzymałem, by nie odwrócić wzroku.
– Szkoda, Retano – powiedział mag z rodzajem uśmiechu. – Czekałem, aż nauczysz się grać na scenie… ale nie ma czasu na grę. Wybacz.
Właśnie tak. Łysy kot, mający do swej dyspozycji całe stado bezbronnych myszy…
Wyraz mojej twarzy musiał się zmienić, skoro Czarno odłożył topór i wpił się we mnie wzrokiem. Wyszczerzyłem się.
– Wszystko w porządku – oznajmił mag z odcieniem wyższości w ochrypłym głosie. – Wszystko będzie dobrze, Retano, nie martw się o nic… Pocieszy cię, kiedy powiem, że Tantala szczerze cię opłakiwała?
– Bydlak – wycedziłem przez zaciśnięte zęby po chwilce milczenia.
– Nie ma na tym świecie zbyt wielu osób, których śmiercią by się przejęła – podjął Czanotaks. – Możesz być dumny. Udało ci się zdobyć jej zaufanie.
– Czego chcesz? – zapytałem ze smutkiem.
Podniósł topór, mocno chwytając za drzewce. Podrzucił i pochwycił. Zabawa doświadczonego drwala lub rozbójnika.
– Jestem prawie pewien, że Tantala dobrowolnie doprowadzi mnie do swego niedoszłego męża, strażnika Przedsionka, powiernika Amuletu. Prawie pewien… Gdybym jednak się mylił, zagrożę, że skręcę ci kark. Jeszcze miesiąc temu pozwoliłaby mi to zrobić bez mrugnięcia powieką.
– Bydlak – powtórzyłem, tym razem ze zmęczeniem.
– Teraz do tego nie dopuści – kontynuował Czarno, wymachując toporem. – Co się tyczy obelg, powinieneś docenić moją szlachetność, skoro nie zamierzam szantażować jej życiem Alany… Zaczekaj. Tak, zaczekaj, Retano, po prostu żartowałem. Od początku próbuję wbić ci do głowy, że pragnę tylko waszego dobra. Oczywiście także dla siebie. Potrzebuję tego Amuletu, nawet jeśli zardzewiał.
Oparłem się o pień. Gruby, choć niższy ode mnie, ułomek drzewa. Czanotaks ciągle coś mówił, ale go nie słyszałem. Zblakły zimowy dzień, śnieg padający z nieba, drewniane słupy w białych czapach.
Zadrżałem.
To nie były słupy. Wsparłem się o ramię żylastego mężczyzny z zatroskaną twarzą. Sekundę później rozpoznałem Bariana. Nieopodal siedzieli, wsparci o siebie plecami znieruchomieli Fantin i Mucha, dalej stała Dinka w wyzywającej pozie i ktoś jeszcze odwrócony do mnie plecami. Choć nie widziałem twarzy, rozpoznałem Alanę.
Na chwilę zrobiło mi się niedobrze, bo na serio uwierzyłem, że cały nasz niewielki oddział wpadł w pułapkę i został zamieniony w drewno. Największym wysiłkiem woli zdławiłem atak histerii. Przyjrzawszy się jeszcze raz, stwierdziłem, że mam do czynienia z dobrze wyrzeźbionymi podobiznami.
Tych figur nie stworzyła czarna magia, lecz błyszczący topór w dłoniach utalentowanego człowieka.
Czarno Tak Skoro okazał się więc także rzeźbiarzem. Długo przyglądałem się drewnianej Alanie. Wyraz twarzy uchwycony był bardzo zręcznie. To samo dziecinne naburmuszenie, z jakim zapytała: „Czy to prawda, że pan ożenił się ze mną z powodu książki?"
Ta właśnie dziewczyna brnie teraz przez śnieżną pustynię, pewna, że mąż nie żyje. Z mojego powodu jej dusza coraz bardziej pogrążą się w pajęczynie mrocznych dróg, którymi można dotrzeć do Przedsionka…
– Wszystko z nią będzie dobrze – rzekł pojednawczo Czarno za moimi plecami.
Obejrzałem się.
Stał przy tym samym słupie, nad którym pracował w chwili naszego spotkania. Z ciemnego drzewa niewyraźnie wyłaniała się nowa postać. Poznałem tę kobietę, chociaż rysy twarzy były na razie tylko z grubsza ociosane. Poraziło mnie, że mag potrafił tak dobrze oddać istotę danego człowieka…
Chociaż, kto powiedział, że znam Tantalę w całej jej istocie?