– Nie idź z nim, Tantalo – powiedziała szeptem Alana.
Czarno Tak Skoro uśmiechnął się.
– Pamiętasz, Tantalo, jak znalazłaś Luara pijanego, leżącego w kałuży? Tego dnia wyrzekła się go matka. Jego świat w owym czasie całkiem się wywrócił. Matka uderzyła go w twarz i wygnała z domu. Pamiętasz?
Siedział na trójnogim zydlu, wsparty łokciami o kolana, z podbródkiem na splecionych palcach.
– Nie słuchaj go, Tantalo – nieoczekiwanie głośno wtrąciła Alana. – On też mnie tak… zachęcał…
Tantala milczała. Czanotaks zmrużył czarne, skośne oczy.
– Pamiętasz waszą pierwszą noc? Na wozie? W jesiennym wietrze? Współczułaś mu i chciałaś pocieszyć… A wyszło inaczej. To on ciebie pocieszył. Od tej pory, muskając go chociaż skrajem sukni, czułaś…
– Tak – powiedziała głucho Tantala. – Wszystko to prawda. Lecz od tamtego czasu minęło dziesięć lat i moje życie…
– Pamiętasz, jak ścigałaś go na gościńcu, pędziłaś, by go zatrzymać?
– Żeby zerwać – sprostowała. – Ścigałam, żeby z nim zerwać. Na oklep… na trakcie…
Głos jej się załamywał, chwilami szeptała, lecz rozumiałem każde słowo.
Czarno Tak Skoro poderwał się rześko. Szuba opadła na ziemię.
– Chciałabyś pójść teraz do ognia, Tantalo? Do ciepłego ognia w kominku? Do światła? Wyciągnąć dłonie i nadstawić twarz?
Drgnąłem. Od tych jego słów sam zapragnąłem być bliżej ognia i to natychmiast. Tantala chyba odczuła to samo w jeszcze większym stopniu.
– Nie trzeba, Czanotaksie – oznajmiła ledwie słyszalnie. – Kpisz sobie ze mnie. Jako jedyny wiesz o wszystkim i tumanisz mnie tym. To, co było…
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
– To nie każdemu jest dane – rzekł mag, ledwie poruszając wargami – otrzymać od losu swój własny ogień. Lecz znaleźć się w lodowej pustyni… i pamiętać, że istnieje na świecie ogień, lecz właśnie ciebie los nim obdarzył… być szczęśliwym wybrańcem. Czy mówię dostatecznie zrozumiale?
– Całkowicie – odpowiedziała po chwili. – W każdym razie rozumiem. Ty jednak opowiadałeś wcale nie o tym, co ludzie zwą „miłością" lub „przywiązaniem".
– Mówię o tym, co nazywa się „fałszywym poczuciem winy". Co nazywa się „wyborem". Chodźmy, Tantalo.
Alana zadrżała. Bardziej poczułem, niż usłyszałem ostrzeżenie: „Nie idź".
– Dokąd? – zapytała Tantala niemal wyzywająco.
Czarno Tak Skoro wzruszył ramionami.
– Po prostu przejdźmy się po lesie? No nie?
– Nie – powiedziałem, wstając.
– Nie ma sensu się sprzeciwiać, Retano – rzekła spokojnie Tantala – i nie ma dokąd uciekać. Nie obawiaj się. Rzeczywiście mam o czym porozmawiać z panem Czarno.
Wyszli. Drzwi zatrzasnęły się za nimi.
Jakiś czas potem Alana usnęła na ławie, twarzą do ściany. Wyszedłem na zewnątrz pod szary nieboskłon.
Za domem, tam gdzie Czanotaks wyciosywał swoje idole, pojawiła się jeszcze jedna figura, tym razem biała. Podszedłem, starając się stąpać jak najciszej, jakby wyrzeźbiony w śniegu człowiek mógł mnie usłyszeć i obejrzeć się.
Był to młody mężczyzna mojego wzrostu. Przystojny, według mej oceny, z ostro zarysowaną, mocną twarzą. Szybko zorientowałem się, że drewniane figury w różnych pozach otaczają go kręgiem, patrząc w jeden punkt. W twarz śniegowego Luara, ostatniego powiernika Amuletu, upragnionego przez Czarno.
Z szyi postaci zwieszał się łańcuch studzienny. Spękane końcówki ogniw spływały na pierś, jakby wisiała na nich jakaś, zerwana później, ozdoba. Być może Czarno w ten sposób uprzedzał wydarzenia. Czym jest ta rzeźbiona grupa? Wyobrażeniem tragedii, czy też magicznym kręgiem?
Obejrzałem się, jakby ktoś tknął mnie w plecy.
Szli razem, nieomal ręka w rękę, nie stykając się jednak. Nawet z mojego oddalenia widziałem, jak świeci goły czerep maga. I jak nisko spuściła głowę Tantala…
Nie miałem zamiaru ich śledzić. Po prostu stałem i obserwowałem.
Wracali po własnych śladach. Nie pierwszy raz, gdyż w owym miejscu wydeptana była głęboka ścieżka, a raczej dwie równoległe ścieżki, jak koleiny. Żadne z nich nie chciało iść jako pierwsze.
Dziwne, lecz to Tantala mówiła. Spodziewałem się raczej, że to on będzie się starał namawiać, molestować, prosić, błagać, szantażować, grozić…
Mówiła coś i uśmiechała się, jakby opowiadała zabawną anegdotkę. Wskazywała coś za plecami, mimochodem strząsając śnieg z nisko opuszczonych gałęzi. Potem Czarno o coś zapytał. Tantala odpowiedziała ochoczo, niemal wesoło. Słyszałem jej głos, lecz nie mogłem rozróżnić słów.
Potem się zatrzymali. Zamarli naprzeciw siebie. Nie wiem, czy mi się zdawało, że Tantala wyciągnęła dłoń i musnęła ostrożnie twarz czarodzieja. I na jedno mgnienie zatrzymała dłoń. Jakby wiedziała, że robi coś niedozwolonego, ale nie była się w stanie powstrzymać.
Stałem osłupiały. Dlatego z pewnością nie zauważyła mnie wśród drewnianych posągów. Coś widzianego tylko kątem oka, na krawędzi postrzegania…
Czarno jednak na pewno wie, że jestem świadkiem tej dziwnej sceny. Może odegranej dla mnie?!
Zachciało mi się zawołać do Tantali. Zobaczyć, jak ogląda się szybko, niczym oparzona. Biernie obserwując, jakbym podkładał się Czanotaksowi i godził się na rolę widza w jego spektaklu.
Położył dłoń na jej ramieniu. Coś powiedział, patrząc natarczywie w oczy. Tantala spuściła głowę. Stali tak nieruchomo co najmniej pięć minut.
Potem Tantala wyswobodziła się i poszła do domu, nie oglądając się ani nie podnosząc głowy. Stojący w tym samym miejscu Czanotaks spoglądał to na niebo, to na śnieg. Im dłużej tak stał, tym mocniejszy dął wicher i mocniej ciemniały chmury.
Pół godziny później rozpętała się zamieć.
– Luar!
Poderwałem się z twardego posłania.
Był ranek. Przez zaszronione okno przebijało się światło słoneczne. Obok leżała nieruchomo Alana pod stosem okryć. Na pewno śpi, pomyślałem, z trudem odganiając niewyraźne senne przywidzenia.
Co mi się śniło? Że Tantala brnie przez błoto, przyzywając swojego Luara?!
– Luar!
Nie śniło mi się.
Wstałem. W domu nie było Tantali ani maga. W kącie leżały obok siebie torba podróżna Alany i topór czarodzieja. Daleko w lesie kobieta wzywała dawno nie istniejącego człowieka. Wzywała widmo.
Wyszedłem na zewnątrz. Na śniegu ciągnął się łańcuszek śladów. Pojedynczy, jakby Czanotaks wyleciał z domu na miotle.
Powstrzymałem się od okrzyku. Alana mogła obudzić się w chatce. Szybkim krokiem ruszyłem w stronę lasu, dokąd wiodły ślady słomianej wdowy Soll.
Śnieg sypał się z potrącanych gałęzi. Szedłem między zamarzniętymi pniami, płaszcz przeszkadzał, zaczepiając o krzewy. Zawadziłem nogą o jakąś norę i lekko okulałem. Nagle nierówny ślad Tantali urwał się, jakby dalej zaczęła przemieszczać się po gałęziach. Zadarłem głowę. Śnieżne pokrywy na górnych gałęziach były nienaruszone. Przede mną nie było żadnej polany ani prześwitu. Chciałem się już poddać i wracać do chaty po własnych śladach, gdy usłyszałem tuż obok siebie z prawej:
– Luar!
Najpierw zauważyłem strzęp płaszcza. Widocznie Tantala szła, nie zwracając uwagi na takie drobnostki, jak ostre gałęzie, czy cierniste zarośla. Jej plecy mignęły pomiędzy pniami.
– Tantalo…
Złapałem ją za ramię i wydało mi się, że chwyciłem kawałek drewna. Jakby jedna z rzeźb Czarno wyszła na przechadzkę. Wrażenie było tak silne, że cofnąłem dłoń w przestrachu. Jak wierny pies obiegłem ją dookoła i zajrzałem jej w twarz.