Выбрать главу

Nie powinienem był tego robić.

Odskoczyłem. Rozejrzałem się nieprzytomnie, jakby obawiając się, że zobaczę w zaśnieżonej gęstwinie samego Czarno Tak Skoro.

– Zabiję cię! – szeptałem bezsilnie. – Swołocz… Co ty wyrabiasz! Zabiję cię!

Przede mną padał cień od obłoku. Tantala zrobiła kolejny krok. Prośbą lub groźbą Czanotaks zmusił ją, by weszła w Przedsionek.

W końcu zrozumiałem, że nic nie zrobię. Odstąpiłem, wspierając się plecami o szeroki pień. Tak samo błądziła w poszukiwaniu Luara moja młodziutka żona…

Wstrzymałem oddech. Przywidział mi się ptak krążący nad jednym punktem wciąż niżej i niżej… Kręgi zapętlają się wężowo… Dlaczego tak długo zwlekałem, dlaczego uciekałem, dlaczego…

Zawróciłem po własnych śladach. Domek na skraju polany trwał w absolutnej ciszy. Rozwarłem drzwi i przebiegłem przez sień. Zaraz Alana spojrzy na mnie zdumionymi oczami…

Leżała tam, gdzie ją zostawiłem, w tej samej pozie. I wcale nie spała.

„Ona odchodzi. Odeszła już daleko…”

Byłem sam. Całe życie przywykłem liczyć tylko na siebie. Rozcierałem zimne ciało, przykładałem ucho do chłodnej piersi, odciągałem powieki zmatowiałych oczu.

„Jak ją potem zdążysz dogonić".

Nie zdążyłem.

Zbyt wiele sił zajęła bezsensowna ucieczka. Zbyt wiele uwagi poświęciłem magicznym zabawom, Amuletowi i własnemu losowi, związanemu z Wyrokiem Sędziego…

„Może pan ją przytrzymać… jak na haczyku".

– Alano – powiedziałem żarliwie – jeśli teraz umrzesz, ja nie doczekam lata. Od razu się powieszę… ku radości Czarno.

Trzeba to było zrobić wcześniej, usłyszałem wewnętrzny głos. Zaraz po Nocy Sądu, gdybyś był wystarczająco odważny. Czyn godny Rekotarsa…

Alana nie odpowiadała. Nie istniałem już dla niej.

– Alano…

Wyczułem czyjś wzrok na karku, jak lodowe igiełki. Obejrzałem się.

Przez zamrożoną szybę, przez wymyślne lodowe desenie spoglądał na mnie jakiś człowiek. Wąska twarz, pomarszczona, jak u starca, lecz oczy błyszczały młodzieńczo. Złe oczy o przenikliwym spojrzeniu.

– Kto tam?!

Zerwałem się z jego spojrzenia jak robak ze zbyt grubego haczyka. Wyskoczyłem na zewnątrz, roztrącając dwoje drzwi, stanąłem w progu…

Śnieg pod oknem był nienaruszony. Nikogo nie było. Nawet zwierza, czy ptaka, oprócz tego, co krążył w mej głowie, a kręgi zacieśniały się nieprawdopodobnie tuż nad ziemią.

Wróciłem do środka. Człowiek za oknem wciąż czekał. Na jego twarzy pojawił się cień zainteresowania.

– Pomóż mi – poprosiłem szeptem.

– Luar… – doszło z lasu ledwie słyszalnie.

Czy naprawdę skinął głową?

Błyszczący toporek maga okazał się nieoczekiwanie ciężki. Obiegłem dom i ujrzawszy drewniane rzeźby, stanąłem, grzęznąc w śniegu.

Ta, która wyobrażała Tantalę, znajdowała się teraz o pół kroku do śniegowej podobizny Luara. Głowę bym dał, że rano stała dalej, co najmniej na dziesięć kroków!

Zdławiłem w sobie pragnienie rzucić się na śnieżnego bałwana z toporem. Rozejrzałem się, poszukując Alany. Nie znalazłem jej. Krążyłem w panice, zaglądając w drewniane twarze. Przecież tutaj stała! Potem zrozumiałem.

To, co było wcześniej dziełem sztuki, teraz było wysokim pniem ze śladami topora. Ledwie widocznymi śladami, jakby ktoś zamierzał wyciosać ludzką figurę, ale się rozmyślił.

Wątpię, czy sam doszedłem do tego, co zdarzyło się później. A może i sam. Rekotarsowie są bystrzy z natury… Mają to po praprzodku, Magu z Magów, sprytnym lokaju Damirze.

Leciały wióry. Waliłem bez przerwy, wyobrażając sobie na miejscu podatnego drzewa kark Czanotaksa Oro i trzeba przyznać, że bogata wyobraźnia bardzo mi pomogła. Zalewając się potem, ściąłem pień, będący jeszcze niedawno posągiem, rozłupałem go i pociąłem, zaniosłem drewno do chaty. Drwa były zalane krwią z umęczonych dłoni. Odszukałem w torbie Alany krzesiwo i rozpaliłem pośrodku chaty wielkie ognisko.

Ptak, krążący w mojej głowie, zatrzymał się w locie, jakby uwięziony w gorącym oparze.

„Niech ją pan zatrzyma… Jest pan przystojnym mężczyzną…”

Lód na szybach tajał. Spływał mętnymi strumyczkami i wkrótce w miejsce zawiłych wzorów pojawiły się nagie szyby, zamglone, prawie nieprzejrzyste. Dym wylatywał otwartymi drzwiami.

„Niech wraca".

Zdarłem z Alany okrycia. Położyłem się przy niej, przytulając do siebie. Ciało mej żony zdawało się zimne i bez życia, jak pokryte śniegiem wzgórze, po których tak miło się zjeżdża na sankach…

Nic.

– Słuchaj mnie. Słyszysz?

Milczenie.

„Jak owdowiejesz, możesz spokojnie odnaleźć swą pierwszą miłość…” „Drugą"… Nic.

„Chcesz, żebym ci współczuła?"

– Współczuj mi, Alano. Porozmawiaj ze mną. Wróć do mnie!

Śnieg.

Chyba rzeczywiście jestem niegodzien.

Widocznie jest jak jest. Sędzia był sprawiedliwy, wyznaczając mi karę. Nie bez powodu dał mi ten rok, żebym zrozumiał, jak piękne jest życie i co utracę.

Całe życie brnąłem „w bagnie" i „we krwi". Teraz gotów jestem spłacić stare długi. I właśnie teraz zwijam się jak wąż, pragnąc przekazać jej choć trochę ciepła. Żeby rozpuściło ten cały śnieg.

Trup poborcy na bramie…

Nie.

Bandyci na pokładzie śliskim od krwi. Szpada w mojej dłoni. Komedianci na scence, rozgniatający obcasami rozbite szkło. Znowu szpada…

Wielkie nieba, gdyby to pomogło, połykałbym ogień, płonący wesoło pośrodku izby. Jestem rybakiem. Zarzucam swoje haczyki w kompletną pustkę…

Cienka nić łącząca ją jeszcze z życiem. Cieniutka, rwąca się.

Nie wiem czemu przypomniała mi się ciasna izdebka (w gospodzie?) i młody człowiek, podrzucający do góry roześmianego brzdąca, pięcioletnią dziewczynkę, w przekrzywionym na jedno uszko kapturku…

Cudze wspomnienie?

Przywarłem ustami do jej półotwartych warg. Jakiś czas mogę oddychać za nią. Wdech… Splecionymi palcami uciskałem jej pierś. Wydech…

„Sprawię, że nikt nigdy cię nie pokocha i ty nikogo nie pokochasz… Bo moje czary są twardsze niż stal. A ludzie są słabi. Nie potrafią kochać jak należy i nienawidzić. Potrafią za to zapomnieć. Na zawsze. Ludzie zapomną o tobie, Luarze".

Znowu cudze wspomnienie?

Czy mi się wydało, że jej wargi drgnęły pod mym dotykiem?

Wywrócę się na nice.

Stanę się oddechem w cudzych płucach. Jej oddechem.

Stanę jej ciepłym ubraniem. Jej życiem…

I w tym momencie jakby prysło bielmo na moich oczach.

Ujrzałem siebie lawą, spływającą ze wzgórza, wytryskującą z gardzieli wulkanu. Gorącym potokiem zwaliłem się na zaśnieżoną równinę, czując jak momentalnie paruje.

Jeszcze!

Równina zatrzęsła się… Jeszcze!

Lód stopił się, obnażając ludzką skórę… Ciepłą i żywą.

Jej usta poruszyły się. Z pierwszym człowieczym odruchem moje ciało wróciło, zebrało się, zlepiło z potoków rozpuszczonej skały. Poczułem zapach dymu i zobaczyłem czerwony odblask na ścianach. A może ognie tańczyły mi przed oczami.

Płaszcz i okrycia opadły z niej. Szmaciany kokon rozpadł się, ukazując w ciepłych ognistych smugach nieznaną mi istotę. W pierwszej chwili przestraszyłem się, że moja żona zamieniła się w motyla. Alana nie rozkładała rąk, nie odrywała się od mojej piersi. Bardziej palcami niż oczami badałem jej ciepłe, bojaźliwie ożywające ciało. Wracała do życia, ja zaś okazałem się zręcznym rybakiem, zahaczyłem ją i wyciągałem z niebytu do ognia, szalejącego pośrodku izby…

Bez wątpienia w tej właśnie chwili przestałem być lawą i stałem znowu sobą. Języki ognia konwulsyjnie splatały się ze sobą, tworząc skomplikowany wzór, wyginając się ku ciemnej powale.