Następnego dnia dotarliśmy do chutoru. Pierwszymi osobami, które spotkały nas na pustej ulicy, były dwie młódki, plotkujące przy studni. Widząc naszą niewielką kawalkadę, najpierw pochyliły się do przodu, bacznie się nam przyglądając, a potem rzuciły do panicznej ucieczki.
Wieść o strasznej zarazie łysienia dotarła tu przed nami. Nic dziwnego, bo nawet leniwy pieszy pokonałby bez trudu odległość, na którą straciliśmy niemal całą dobę. Naturalnie, nie należało się tutaj spodziewać gościny. W dłoniach ponurych mężczyzn nagle pojawiły się widły. Ledwie udało się nam nakłonić oberżystę, by sprzedał nam trochę jedzenia i pozwolił nakarmić konie. Jak wiadomo monety opalone w płomieniu świecy nie przenoszą zarazy.
Przekąsiwszy coś naprędce, ruszyliśmy znów w drogę. Na okolicznych polach widać było zgięte grzbiety. Patrzono za nami nieprzyjaźnie.
– Nająć karetę – powiedziała znużona Tantala – i dobrego stangreta, jechać dzień i noc… Dojadło mi to wszystko. Wielkie nieba, kto by się tego spodziewał. Chcę do domu.
Zerknąłem na nią ze zdziwieniem. Nigdy wcześniej nie pozwoliłaby sobie na taką wypowiedź. Kto wie, co będzie jutro. Droga do Przedsionka wiąże się z osłabieniem ducha, niczym prawdziwy Wyrok…
Z pewnością Tantala nie zrozumiała zmiany na moim obliczu. Alana potrząsnęła głową ze zdziwieniem. Chwyciłem się jej ramienia jak tonący brzytwy.
Wszystko się powtórzyło.
Kiedy tylko słońce skłoniło się ku zachodowi, okolica wokół jakby wymarła. Pół dnia wcześniej spotkany handlowiec wskazał nam drogę do najbliższej wioski, zapewniając, że wystarczą dwie godziny jazdy. Mrok znowu zgęstniał, a droga wciąż wiła się w pustce z tymi samymi drzewami na poboczach i plamą lasu na horyzoncie. Jechaliśmy już nią dziesięć razy i jakby nie miała końca…
W milczeniu rozbiliśmy obóz. Zebraliśmy chrust, rozpaliliśmy ognisko i zjedliśmy kolację. Pogoda psuła się. Zapewne czeka nas jeszcze deszcz.
Nie patrząc na Tantalę, odciągnąłem związanego Czanotaksa dalej od ognia. Dziwne, że nie czuć było od niego niemytym ciałem. Człowiek jak kukła: niczego nie je, pije tylko nasenny wywar, nie ma żadnych ludzkich potrzeb.
– Może zostawimy go w pierwszym napotkanym chutorze – powiedziała Alana za moimi plecami.
Drgnąłem i obejrzałem się.
– Zostawimy – powtórzyła, ryjąc w ziemi noskiem bucika.
– To jasne, że dopóki jest z nami, dopóty będziemy krążyć.
– Jeśli to zrobimy, uwolni się i dobierze do twojej mamy – powiedziałem ostro.
– Jeśli go zostawimy, zabiją go – wtrąciła ponuro Tantala, wyłaniając się z ciemności.
– Jeśli w ogóle można go zabić – burknąłem przez zęby.
– Jesteś niekonsekwentny – odparła z czymś w rodzaju uśmiechu.
Odwróciła się i poszła do ognia.
Pół godziny później już spała, albo takie sprawiała wrażenie. Ułożona u ognia, okręcona płaszczem z torbą pod głową. Ja i Alana siedzieliśmy razem, milcząc, przytuleni do siebie, wzdrygając się pod porywami zimnego wiatru.
Potem, sam nie wiedząc czemu, wydostałem zza pazuchy swój drewniany kalendarzyk i podsunąłem do światła. Dni spędzone w chatce bez komina. Przebyte w drodze i gospodach. Trudne dni, już przeżyte. Zostały mi trzy miesiące.
Alana wczepiła się kurczowo w moje ramię.
– Retano…
– Będziemy ze sobą szczęśliwi – powiedziałem głucho. – Całe życie. Trzy miesiące. Będziesz miała potem co wspominać.
Ucałowałem jej usta. Pachniała dymem. Nie zwykłym dymem ogniska, lecz urokliwym oparem swego domu, dzieciństwa, dawnego życia…
Ślimak w skorupie. Pisklę w jaju. Za każdym razem trzeba było docierać do niej od nowa poprzez ciepłą odzież, płaszcze i kołdry, strachy, trudy i niemiłe wspomnienia.
Nie trzeba rozbijać skorupy. Sama się otworzy, kiedy trzeba.
Usnęła godzinę później, okutana moim płaszczem przed chłodnym wiatrem. Siedziałem obok, podrzucając gałązki i podsycając ogień. Wiedziałem, że nie zasnę.
Słusznie zaprowadzony na szafot. Słusznie rzucam w tłum, kiedy spada topór:
– Teraz wiem, jak trzeba żyć!
Tłum niczego nie wie. Gryząc orzeszki, rozchodzi się po domach i jak zawsze przepuszcza przez palce nić swego żywota, spełniając codzienne obowiązki.
Przedśmiertny wieczór spędzę w piwnicy z winem. Siądę pod beczką i zaproszę do towarzystwa krótkowzrocznego ducha Damira. Alany nie zaproszę. Szesnastoletnia wdowa prędko o mnie zapomni. Zacznie przebierać jedwabną wstęgę swego długiego życia, na której będę tylko niewielką haftką.
„Retano".
Miałem zwid?
„Retano, słyszysz mnie?"
Tak.
Zimno. Smutno. Jeszcze jedno przeczucie, przechodzące w pewność, przeklęta słabość, niwecząca wolę, ciągnąca do ziemi…
A może mi się jednak zwidziało?!
Wstałem. Wydobyłem szpadę. Postałem, odwrócony od ognia, czekając aż oczy przywykną do ciemności. Przypomniałem sobie, że Czarno widzi w mroku znacznie lepiej ode mnie. Wobec niego mam kurzą ślepotę.
Wyciągnąłem z ogniska płonącą gałąź. Głownia pięknie czerwieniała, lecz światła dawała mało, więcej dymu. Z głownią w jednej i szpadą w drugiej ręce poszedłem tam, gdzie w ciemnej jamie oczekiwał poranka związany mag.
Ciemno było, choć oko wykol. Po kilku krokach zatrzymałem się, nie dlatego, że zobaczyłem więźnia, lecz ponieważ poczułem go pod stopami.
– Dałem plamę, Retano – oznajmił sennie Czanotaks. – Kiedy poddajesz się namiętnościom… masz potem wrażenie przepicia. Potrafisz wyciągać wnioski z cudzych błędów?
Milczałem.
– Wątpię – z żalem wymamrotał – czy potrafisz uczyć się na własnych. Rozwiąż mnie.
– Jeszcze czego – odparłem krótko.
Zachichotał.
– Jeszcze płot pomalować… Żartuję. To świństwo z siedmiu ziół już się skończyło, czy jeszcze trochę zostało?
Mówił o nasennym wywarze. Trzy znachorki, dwie uważają się za czarownice. Trzeba siedmiu ziół do wywaru… Ziewnął.
– Niszczy wątrobę, niszczy nerki, przy przedawkowaniu grozi trwałym omdleniem, przyśpieszeniem rytmu serca, uduszeniem. Wstrętny napar. Za grosz użyteczności na pół wiadra pomyj. Nie zawierzaj znachorkom, Retano.
Znowu ziewnął.
– A mnie mówiono – odparłem z uśmiechem – „nie związuj się z magami".
– Też prawda.
Czarno ziewnął trzeci raz i zapytał:
– Chciałeś mnie zabić?
Milczałem.
– Dobrze, Retano… Skoro nie chcesz mnie rozwiązać, jesteś wolny. Idź spać, ja w każdym razie, już zasypiam…
Wydał całą serię ziewnięć tak głośnych, że niechcący się obejrzałem, czy moje panie się nie zbudziły.
– Czego ci jeszcze brakuje, Retano… Żyć i cieszyć się życiem. Żona cię kocha, śnieg stopniał, wszystko wokół odrasta… Nie przejmuj się Trzecią Siłą. Śpij, Retano, śpij spokojnie, twój Czanotaks zatroszczy się o ciebie… później.
Jakiś czas stałem z obnażoną szpadą, jak posąg wojownika albo jak widmo wodza, albo kompletny dureń. Mag spał na gołej ziemi i teraz słyszałem całkiem dobrze jego oddech. Równomierny, spokojny oddech człowieka, który po długich trudach wreszcie spoczął w łożu.
Co trzeci mieszczuch kłaniał się, spotykając go na ulicy. Dawniej kłaniali się prawie wszyscy, lecz wtedy był naczelnikiem straży miejskiej. Teraz był bohaterem Oblężenia na emeryturze, trenerem młodych rekrutów, dowódcą znanego w całym mieście Korpusu.
Pan Soll rozmyśla, spacerując ulicami, szeptali do siebie kupcy. Mylili się. Wałęsał się, żeby o niczym nie myśleć.