Otóż i plac. Gmach Uniwersytetu. U wejścia zawsze ci sami strażnicy: żelazna żmija i drewniana małpa. Mądrość i pragnienie wiedzy. Każdy szanujący się student, przechodzący mimo, pocierał drewniany małpi zadek.
Soll nie chciał wchodzić do środka. Oczywiście wpuścili by go i spełnili każdą prośbę, ale w każdym spojrzeniu dostrzegałby współczucie, a nikt nie śmiałby spytać o zdrowie żony. Takie pytanie byłoby nietaktowne. Cicho, sza!
Ciężko byłoby mu wejść do jej pustego gabinetu. Wystarczy, że gabinet jest zamknięty, a klucz znajduje się u niego. Nawet nowy rektor nie ośmielił sprzeciwiać się takiemu porządkowi rzeczy.
Postał trochę przed sławetnym budynkiem. Popatrzył na niebo, odpowiedział na czyjeś powitanie. Potem ruszył w obchód placu i z każdym krokiem coraz silniej zdawało mu się, że nogi więzną w ulicznym bruku.
Gmach sądu. W lochach pod nim torturowano dwudziestoletnią Torię.
Tutaj stał szafot. Tam rozstawiali swoje scenki komedianci, wśród których błyszczała jeszcze wtedy młoda Tantala.
A ta malownicza ruina jest resztką wysokiego budynku, który rozebrano kamień po kamieniu. Na ostatkach fundamentów znajduje się granitowa płyta z wyrytym napisem: „Wieża Łasza, zburzona do ostatka, jako kara za liczne zbrodnie, dokonywane rękami przeklętego Zakonu". Dla większości mieszczan, nie pamiętających Czarnego Moru, to tylko ładnie wykute słowa.
Pułkownik Soll przystanął.
Przegrałeś, Fagirro. Życie toczy się dalej.
Postarzał się jeszcze bardziej, jakby jednym zrywem, o dziesięć lat. Teraz, przy dziennym świetle, mógłby być moim ojcem. Skóra na twarzy obwisła i przybrała żółtawy odcień i tylko goły czerep błyszczał jak poprzednio, niemal wyzywająco.
– Dlaczego mamy ci wierzyć? – zapytałem.
Staliśmy na tylnym dziedzińcu ubogiej karczmy. Kałuże, kupy nawozu, rozrzucone drwa, jedna kura, skubiąca świeżo wyrosłą trawę. Staliśmy wokół maga, siedzącego na kłodzie. Poły szuby nurzały się w błocie.
– Nie musicie mi wierzyć – odparł, wzruszając ramionami i gest ten wypadł dziwnie, skoro ręce miał związane za plecami.
– Nikt nie dopuści cię do pani Torii – wycedziła Tantala przez zęby – na odległość armatniego strzału. Zapomnij.
Czanotaks przymknął oczy.
– Zapomnij. „Oni cię porzucą i zapomną. Zostaniesz służącą w jakimś sklepiku, całe życie będziesz zmywać zaplute podłogi i słuchać połajanek. A kiedy napalony właściciel zacznie cię ściskać w spiżarce, będziesz wspominać swego szlachetnego rycerza i przełykać łzy…”
Wyraźnie kogoś cytował, powtarzał cudze słowa, naśladując nawet obcy głos. Nie wiedziałem, czyj, lecz Tantala zbladła momentalnie, aż się przestraszyłem.
– „Niczego ci nie powiem – podjął Czanotaks innym, głuchym i przerywanym głosem. – Sam będziesz wiedział".
– Milcz – rzekła Tantala.
Czarno Tak Skoro uniósł powieki. Trudno orzec, co wyrażało jego spojrzenie. Być może sięgał w przeszłość, lecz pozostawał jak zawsze trochę obłąkany. Tylko trochę.
– Zdobędę tę rzecz – oświadczył miękko. – Jest mi potrzebna. Nieźle byłoby, gdybyście mi pomogli… nieźle dla was. Ponieważ – dodał, mrugając do mnie porozumiewawczo – sytuacja się zmieniła i teraz jestem wam winien więcej, niż wy mnie. Prawda, Retano?
Słyszałem ciężki oddech Alany. Nie patrząc, położyłem jej dłoń na ramieniu i przyciągnąłem do siebie. Gadaj zdrów, Czarno…
– Świat się zmienia – kontynuował mag, mrużąc oczy z satysfakcją. – Kiedy zaglądam do tej studni, chciałbym, żeby ktoś podzielił ze mną mój triumf. Moje słodkie podniecenie, gdy oglądam odmianę świata. To jest jak namiętne objęcia. Alano, wiesz już teraz, czym jest namiętność?
Alana zadrżała. Zacisnąłem mocniej dłoń na jej ramieniu.
Czanotaks szarpnął się bezsilnie. Związanemu niewygodnie było siedzieć. Chciałby oprzeć łokcie o kolana i złożyć podbródek na splecionych palcach.
– Tak… Mieszkamy na wielkim półmisku, obwiedzionym horyzontem, nigdy nie zaglądając za tę krawędź. Nadejdzie pan i wygrzebie resztki ostygłej kaszy i napełni naczynie gorącą zupą albo sosem mięsnym. Na jego szyi będzie wisieć dziwna ozdoba z czystego złota…
– Moją mamę torturowali przez to – odezwała się niespodziewanie Alan. – Zniosła, ile można znieść. Naprawdę myślisz, że ci to odda?
Czarno uśmiechnął się. Spojrzał na nią ciepło, niemal po ojcowsku.
– Nie należy już do niej. Twój brat nie ma już sił. Myślisz, że jako strażnik ustępuję w czymkolwiek twojemu bratu?
– Kim jest ten „pan"? – spytałem z ociąganiem. – Czym jest „zupa"?
– Nie dostaniesz go, Czarno – rzuciła ze znużeniem Tantala.
Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem. Jakby czuła straszny ból zęba, a mimo tego usiłowała zachować kamienną twarz.
– Od niepamiętnych czasów – zaczął mag z westchnieniem – Amulet Wieszczbiarza dostawał się temu, kto potrafił nim władać. Wszystkie próby ze strony niegodnych tego zaszczytu kończyły się totalną klęską. Ja jestem godzien Amuletu, Tantalo. Zresztą złoty artefakt sam wybiera swego powiernika. Mam powody wierzyć, że zostanę wybrany.
– Dwa razy już próbowałeś – odparła powoli Tantala.
Patrzyła wciąż prosto w oczy maga, miałem jednak wrażenie, że kątem oka spogląda na mnie. A raczej chce spojrzeć. Przekazać mi coś ważnego, z nadzieją, że to zrozumiem.
Czarno zmrużył powieki.
– „Tylko dwa razy. Trzecia próba będzie magiczna".
Znowu przemawiał cudzym głosem. Nie jestem tchórzem, ale poczułem ciarki na plecach.
– Kim jesteś? – zapytała po chwili Tantala. – Skąd się wziąłeś? Kto stoi za tobą?
Czarno już otwierał usta, lecz Alana, skoczywszy do przodu, nie dała mu dojść do słowa.
– Trzeciej próby nie będzie. Nie dorwiesz mojej mamy. Nie pozwolę, żebyś ją dręczył. Źle skończysz, Czanotaksie, tak samo, jak Fagirra!
Imię było znane wszystkim, prócz mnie. Tantala wzdrygnęła się i przygryzła wargę. Czanotaks pokręcił głową z powątpiewaniem. Zdumiałem się, jak bardzo Alana była w tej chwili podobna do Egerta Solla, przekonana, że zdoła ochronić swoją matkę, a jej słowa mają moc sprawczą.
W tej samej chwili Tantala spojrzała na mnie znacząco. Nagle zrozumiałem, czego chce i zrobiło mi się zimno.
– Czyżby pani Toria Soll nie tęskniła za synem od dziesięciu lat? – spytał mag ze zdziwieniem. – Czy nie dręczyła się poczuciem winy, wspominając, jak się go wyrzekła? Czy nie znajduje się od trzech lat w świecie własnych urojeń, czy nie ucieka sama przed sobą w krainę obłędu?
– Mama nie jest szalona! – wykrzyknęła Alana.
Zrobiłem mały krok w bok i znalazłem się za plecami maga.
Alana wciąż przemawiała gorączkowo, ja zaś widziałem w jej buzi odbicie młodej twarzy ojca. Tantala też coś mówiła, powoli cedząc przez zęby. Widziała moje zabiegi i zagadywała, by zyskać na czasie.
Jesteśmy naiwnymi głupcami. Może jeszcze jest czas, by naprawić nasz błąd?
Teraz odpowiadał Czanotaks. Nie widziałem jego twarzy, lecz domyślałem się, że się uśmiechał.
Mówił o lęku przed nieznanym. O wciąż zmieniającym się świecie, o przesypującym się piasku w klepsydrze, o złotym Amulecie, o Drugim stojącym poza krawędzią naszej misy. O tym, jak bliskie są sobie słowa „drugi" i „druh", o tym, że niekoniecznie trzeba mordować nożem, lekarz także jest uzbrojony w lancet, a przelana krew nie woda.
Przestałem go słuchać. Zmierzyłem odległość między jego głową a składem drewna. Karczmarz był leniwy i niedbały, walające się wokół góry odpadków świadczyły o jego niezaradności. Obok stosu drew leżał zapomniany topór.