Za witrażowymi szybami szalała nawałnica. Pojedziemy, jeśli przestanie lać, pomyślałem ze złością. Byłoby dziwne, gdyby nie była to sprawka Czarno. A jeśli to zwyczajna wiosenna burza…
– Władcy Docu radzi was widzą, drodzy państwo! Wejdźcie, proszę, chcemy także was uradować!
Salon był stosunkowo niewielki, po drodze przemierzaliśmy znacznie większe pomieszczenia. Urządzony był z wyszukanym smakiem, bez nadmiernego blichtru. Stół uginał się pod ciężarem potraw i grube nogi z czerwonego drewna w kształcie gryfich łap z trudem to wytrzymywały. Po wnętrzu rozchodziły się zapachy, od których zadrżały moje nozdrza. Widocznie znakomitych kucharzy było w zamku nie mniej, niż lokajów.
Z trudem oderwałem wzrok od nakrytego stołu.
Na szczycie stołu siedział… siedzieli… Mrugnąłem, by przegnać przywidzenie. Nie, jednak mi się nie przywidziało. Było ich dwóch.
– Och – szepnęła ze zdziwieniem Alana.
Moja młoda żona, jak dawniej, nie do końca umiała się opanować.
Siedzący w końcu stołu byli do siebie podobni jak dwie krople wody. Był to ten rodzaj bliźniaków, którzy do śmierci nie tylko wyglądają, ale też ubierają się jednakowo. Dla których nie ma większej przyjemności, jak zmieszać nowo przybyłego. Oto dlaczego tak się męczą bez nowych gości, pomyślałem cierpko. Oto dlaczego władają wspólnie. W innym wypadku należałoby utopić drugiego pretendenta.
Bliźniacy siedzieli ramię w ramię, nawet nie jak bracia, lecz niemal kochankowie. Uśmiechali się identycznym uśmiechem, wcale nie fałszywym, raczej czarującym. Nawet ja nie mogłem temu zaprzeczyć, przy całej swej niechęci.
Tymczasem moje panie przywitały już gospodarzy. Ich suknie podróżne były wyzwaniem wobec otaczającego je przepychu, a ich niepodobne do siebie twarze wyzwaniem wobec ich dwoistości. Także ja się ukłoniłem z uszanowaniem, ale i godnością. Po chwili miałem pod siedzeniem miękki fotel, a przed nosem wypolerowane sztućce. Władcy przemawiali kolejno i zdawało się, że jeden człowiek rozmawia sam ze sobą. Służący zręcznie zapełnił mój talerz i od razu poczułem się lepiej.
Autentycznie. Wolny od trosk i odpowiedzialności. Miałem przed sobą spokojny, przyjemny wieczór. Niczego nie mogę zrobić, póki za oknem ulewa i wichura, niczego zatem nie zrobię. Będę się grzał u ognia, rozkoszował jadłem i gadał o niczym. Książęta bracia rozpoczęli właśnie taką konwersację, błahą i salonową, nie wymagającą myślenia.
Mgła niechęci rozwiała się w moim sercu.
Obserwowałem, jak Alana i Tantala, początkowo nieufne i nastroszone, powoli dawały się wciągać w konwersację.
Rozmowa traktowała o drzewach owocowych, o ziemiach leżących na południe od Docu, o morskich podróżach i o właściwościach klejnotów. Nie przypominałem sobie, żeby którąś z mych towarzyszek interesowały wcześniej klejnoty lub drzewka owocowe, a jednak rozmówki toczyły się gładko. Nieoczekiwanie dla samego siebie opowiedziałem, jak będąc malcem znalazłem w górach prawdziwy kamień szlachetny i jubiler wprawił go w pierścionek mojej matki.
Alana później także nie wytrzymała i zapytała, czy gospodarzom często zdarzało się wykorzystywać swoje niezwykłe podobieństwo. Bracia zaśmiali się jednakowo i jeden przez drugiego zaczęli opowiadać o mnóstwie dziecinnych psot. Potem ten siedzący z lewa, chyba Kolwin, zapytał kim są dla siebie Alana i Tantala. Pytanie było, w zasadzie, nietaktowne, lecz w tak swobodnej atmosferze nikomu nie przyszło do głowy się obrażać i Alana wyjaśniła, że są przybranymi siostrami. Bliźniacy pokiwali głowami. Choć kobiety były niepodobne do siebie, wyczuwało się między nimi zażyłość możliwą tylko między siostrami. Pani Tantala przypomina purpurową, Alana zaś białą różę. Bracia zazdroszczą panu Rekotarsowi, podróżującemu w towarzystwie tak pięknych kwiatów.
Policzki moich dam zarumieniły się, nie tyle od komplementów, co od wina. Co chwila miałem ochotę przecierać oczy. Dlaczego wędrując w towarzystwie tak pięknych róż, dopiero teraz zauważyłem, że Tantala nie przypomina żadnej innej kobiety? Że śmieje się i marszczy brwi zawsze inaczej, a jej twarz jest jak niebo, po którym wędrują obłoki? Że jej profil jest jak zarys odległych wzgórz?
Nie, już zdarzały się takie przebłyski… Wtedy w zamku, u kominka, kiedy połowa jej twarzy zdawała się miedzianą maską, a druga tonęła w mroku. I jeszcze wtedy, kiedy wyskoczyła na scenę w kapturze z przyszytymi siwymi kosmykami i kiedy znużona powiedziała Barianowi: „To był jednorazowy gościnny występ"…
Tantala była dzielna, lecz moja żona także.
Czy była kiedyś nieznośnym podlotkiem? Czy to ona przegrała naszą karetę i wszystkie pieniądze do chytrych szulerów? To ona uciekała z domu, żeby się szlajać po knajpach?
Lodowa królowa. Sama nieprzystępność, chłodna uroda niezwykle błękitnych oczu, w których czasem, jeśli powiedzie się obserwatorowi, pojawi się gorzki ognik. Ukryty pod lodową powłoką, pojawia się znika, jakby grał w chowanego. Być może moja żona na zawsze pozostanie ślimakiem w skorupie. Dziwna dwoistość żywej i ciepłej istoty, ukrytej w zimnym kokonie…
Nasi gospodarze umieli się podobać. Dziwne, że ta umiejętność wcale mnie nie drażniła. Nawet ich podobieństwo, tak porażające na początku, powoli zamieniło się w zasadę zabawnej gry. Bracia nie wstawali zza stołu, jeden dzierżył kielich w lewej, drugi w prawej ręce. Wyglądało to niezwykle efektownie, jakby byli jednym dwugłowym człowiekiem. Piłem w roztargnieniu wino, nie próbując powstrzymywać błogiego uśmiechu.
Tymczasem nie wiadomo skąd wzięła się w kącie kapela muzykantów z lutniami i skrzypcami.
Resztę pamiętam tylko fragmentarycznie.
Wino było mocne, wywołujące przyjemny rausz. Nadal było wesoło. Płonące spojrzenia Alany, od których chciało się rzucić wszystko i pędzić z nią do sypialni. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że po powrocie do gospody (czy nie pora wracać?) rozsznuruję powoli jej gorset…
Na pewno mam mocną głowę i silną wolę. Na pewno…
Ocknąłem się w półmroku. W głowie wciąż mi się kręciło i najbardziej na świecie miałem ochotę uśmiechnąć się błogo i spać dalej…
W ostatniej chwili mój wewnętrzny stróż, czasowo otumaniony, ale wciąż żywy, zdążył wychrypieć sygnał alarmowy. Z całej siły przygryzłem palce. Ból pomógł mi oprzytomnieć. Byłem sam w biesiadnym salonie.
Ani Alany, ani Tantali.
Pusty podwójny fotel. Dopiero teraz zauważyłem, że bliźniacy siedzieli na wspólnym tronie. Podłoga była zachlapana woskiem, tu i ówdzie dogasały ostatnie świeczki.
Szum w głowie… Szum i zdradliwe zawroty głowy…
Do stu par sukinsynów!!!
W salonie było czworo drzwi, wszystkie półotwarte. Niemal na czworakach wypełzłem na korytarz i dopiero wtedy zauważyłem, że pochwa od szpady jest pusta. Ktoś zapobiegliwie uwolnił mnie od ciężkiej broni.
Osioł! Tępy zwierzak! Jak mogłem dopuścić…
Z mojej drogi uskoczył… jakiś lokaj. Rzuciłem się za nim po korytarzu na nogach miękkich jak z waty. Wrzasnąłem za umykającą zdobyczą. Krzyk był tak straszny, że lokaj potknął się o dywan i runął jak długi. Chwyciłem go za kołnierz wspaniałej liberii, szarpnąłem, strącając z głowy perukę. Ukazała się malutka, krótko ostrzyżona główka z wytrzeszczonymi dziko, przerażonymi oczami.
– Nie!…
– Gdzie?! – ryknąłem.
– Nie wiem…
– Gdzie twoi panowie?
Wydobyłem zza pazuchy kindżał. Sługa zatrząsł się na całym ciele.
– Na górze…
– Prowadź!
Jednym szarpnięciem postawiłem go na nogi. Zmysły miałem przytępione od przeklętego wina, więc osłabiony refleks, ale w tym momencie uratował mnie sługa. Zauważyłem, jak patrzy na coś za mymi plecami i zdążyłem uskoczyć.