Skoro nie działają dodane do wina środki nasenne, można też spacyfikować gościa, waląc po głowie drzewcem kopii. Zapewne napastnik ćwiczył to na jakiejś kukle. Poleciał do przodu dokładnie tak, jak ja podczas bójki z czarownikiem.
Nie było czasu na sentymenty. Atakującym nie był lokaj, lecz młody strażnik. Stracił równowagę, ja zaś ostatecznie go powaliłem i walnąłem jego głową o ścianę. Lokaj już pierzchał korytarzem. Co za paskudne zdarzenie, pomyślałem, przygryzając wargę.
Przecież było ich tutaj bez liku! Pojmać chociaż jednego, najlepiej bardziej ociężałego, by służył za przewodnika… Gdzie?!
Magu z Magów, modliłem się w duchu, wlokąc swe nieposłuszne ciało przez cały szereg ciemnych komnat. Wspomniawszy krótkowzroczne, wychudłe widmo splunąłem i zgrzytnąłem zębami.
– Damirze! Wymyśl coś!
Zza zakrętu wysypała mi się naprzeciw banda strażników. Dobrze wiedzieli dokąd i po co biegną. Ich wąsate gęby ożywiły się na mój widok. Było ich pięciu, do momentu, kiedy naga marmurowa dziewoja wywaliła się wraz z piedestałem, eliminując dwóch. W wąskim korytarzu nie było dokąd uskoczyć. Obawiam się, że ci dwaj nieudacznicy będą do końca życia wzdragać się na widok gołych kobiet. Pozostali rzucili się na mnie. Czyjeś ostrze omal nie przerąbało włóczni w moich rękach, lecz tylko w niej uwięzło. Osłaniając się drzewcem, zdołałem się uchronić przed dwoma innymi ciosami. Niestety, nie do końca, jedna z kling rozdarła kurtkę na ramieniu i ześlizgnęła się po ramieniu. Nie poczułem bólu.
Gdyby moi przeciwnicy byli prawdziwymi żołnierzami, zostałaby ze mnie kupka kości. Do straży książęcych braci wybierano jednak, jak widać, nie za wojenne zasługi, lecz ze względu na dobry wygląd. Wszyscy trzej byli wyżsi ode mnie o pół głowy, lecz zdołałem ich po kolei unieszkodliwić. Pomogli mi w tym: marmurowy młodzik w niszy naprzeciw, łeb dziwnej bestii z rozrośniętymi rogami i dywan, ślizgający się po posadzce.
Przeskoczyłem przez zwijające się ciała i bezgłowy tors marmurowego młodzika, chwyciłem pierwszy z brzegu oręż i pobiegłem dalej korytarzem.
To ma być twoja pomoc, Damirze?!
Gdzieś z boku wyczułem powiew powietrza. Gobelin na ścianie zafalował. Zerwałem go bez namysłu, jak kiedyś zasłonę w wozie komediantów. Tajne schody? Czyżbyś mnie jednak wysłuchał, Damirze?
Co chwila miałem ochotę spluwać. Napoili nas jakimś świństwem…
Wątpię, aby ciemne, kręcone schody słyszały kiedykolwiek podobne przekleństwa. Rekotarsowie kontrolują się przy damach, ale to nie znaczy, że nie umieją bluzgać. Nawet stary wiarus by się zaczerwienił.
Poczułem zapach zgaszonych świec. Podmuch musnął mój policzek, wskazując mi kierunek. Ruszyłem do przodu. Zasłona, przegradzająca wejście do tajnej komnaty zerwała się i spadła mi na głowę. Wyglądałem teraz zapewne tak, jak lud wyobraża sobie widmo.
– Kto tam?!
Głos był znajomy, niegłośny, lecz gniewny. Zerwałem z głowy zasłonę. Tak, dopiero co gaszono tutaj świece. Pachniało tu też perfumami i jeszcze czymś, od czego znowu poczułem zamęt w głowie. Zawyłem przez zęby i zawrót ustąpił.
Paliły się dwie nocne lampki. Po prawej i lewej stronie wielkiego łoża, wypełniającego niemal całą komnatę, jakby dla całej masy ludzi…
Dla czworga.
Runąłem przez całą komnatę, unosząc miecz. Wskoczyłem na łoże, przebiegłem brudnymi buciorami po pryzmie poduszek i zeskoczyłem z drugiej strony.
Tam się czaili, trzymając za ręce, uzbrojeni w dwa kindżały, jeden w prawicy, drugi w lewicy.
Widziałem kątem oka, że Tantala leżała na podłodze z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczami. Na jej ustach zastygł błogi półuśmiech, trochę też jakby wstydliwy. Poczułem się fatalnie. Alana stała pośrodku pokoju, powoli rozsznurowując gorset.
– Zabiję was – oznajmiłem spokojnie bliźniakom. Przymierzyłem się zdjąć ostrzem najpierw prawą, a później lewą głowę.
Ten z prawej rzucił kindżałem. Uchyliłem się. Dziwne, że poruszali się tak niezdarnie i niedołężnie. Wciąż się trzymali za ręce, jak dzieci na przechadzce.
Miałem ich już pozbawić życia, gdy usłyszałem za plecami cichy głos Tantali.
– Stój! Nie zabijaj! Zaczekaj!
Zwolniłem atak, nie odwracając się.
– Retano… oni…
– Milcz! – wrzasnąłem i uniosłem klingę nad tym po prawej.
Ten po lewej szarpnął brata w swoją stronę. Przewrócił na podłogę i nakrył sobą. Jego kindżał groźnie zabłyszczał w świetle nocnych lampek. Groźnie i zatrważająco. Jak oczy dzielnego królika w obliczu lawiny.
– Czary – wychrypiała Tantala za mymi plecami. – Potrzebni są nam… żywi…
Czary.
Czy nie usypiałem, rozkoszując się muzyką i miłą biesiadą? Cały ten blask… Miniaści lokaje… Płonące oczy. Udany wieczór…
Tupot. Z tajnego przejścia, brutalnie przeze mnie otwartego, wysypała się kolejna grupa strażników. Do licha…
Chwyciłem rękę brata z lewej. Bez trudu wykręciłem do tyłu. Przystawiłem ostrze do gardła tego, który… nieważne, jednego z braci. Wyszczerzyłem zęby.
– Cofnąć się.
Nad moją głową wbił się w ścianę rzucony nóż.
– Poderżnę mu gardło! – zawołałem rozpaczliwie. – Alano, Tantale… uważajcie.
– Cofnąć się – zaszeptał jeden z leżących na ziemi władców. – Cofnąć się… do kordegardy…
Słowo rozlało się po sypialni jak smoła. Z trudem zdławiłem w sobie chęć, by wstać, rzucić wszystko i szukać kordegardy. Grupa strażników opuszczała pokój przez tajne wejście, niczym woda wypompowywana spod pokładu.
– Zostaw go – usłyszałem szept od podłogi. – Zostaw… Jeśli go zabijesz, nie ujdziecie żywi z zamku ani ty, ani twoje kobiety.
Wiedziałem o tym i bez napominania. Rozumiałem to tak jasno, jak wcześniej gotów byłem uderzyć bez namysłu.
– A jeśli na początek zarżnę tylko jednego? Obie głowy odwróciły się jednocześnie.
– Nie!…
– Tak więc – zaproponowałem, rozglądając się skąpanej w półmroku komnacie – jeden z was wstanie i pójdzie ze mną…
Cofnąłem się, dając braciom możliwość podnieść się. Coraz bardziej irytowało mnie, że wciąż się trzymają za ręce.
– Ty! – tknąłem palcem tego z prawej. – Do mnie!
Obaj zrobili krok naprzód.
– Nie ty!
Odepchnąłem z rozdrażnieniem lewego.
– Ty zostań! A ty do mnie!
– To niemożliwe.
Jednocześnie wyciągnęli do mnie splecione ze sobą ręce. Wreszcie zobaczyłem to, czego widzieć nie chciałem.
Ich ręce były ze sobą zrośnięte. Jedna dłoń w miękkiej skórzanej rękawicy, chociaż palców było więcej, niż powinno. Sześć albo siedem… Ciężko było rozeznać.
– To klątwa? – zapytałem o pierwszą rzecz, jak mi przyszła do głowy.
– Tacy się urodziliśmy – z godnością odparł lewy – lecz jeśli wolisz klątwę…
– Zdejmij rękawicę! – krzyknęła Tantala.
W głowie mi się wreszcie rozjaśniło, schwyciłem zatem podwójny nadgarstek dwoma palcami i z odrazą zacisnąłem zęby na rękawicy.
Zdławiony jęk dwóch gardeł. Wolne dłonie bliźniaków, prawa i lewa, schwyciły moje gardło. Bracia działali skutecznie, jak jeden człowiek. Szarpnąłem się konwulsyjnie. W tym momencie do walki przystąpiła Tantala i jedna z duszących mnie rąk osłabła. Wyrwałem się, cofając na czworakach, z rękawicą w zębach.
Kogo teraz przypominałem? Wiernego psa. „Azor, przynieś panu rękawiczkę…”
Bracia cofnęli się pod ścianę. Ten z prawej trzymał się za głowę, którą Tantala ugodziła ciężkim lichtarzem. Wziąłem w dłoń rękawicę. W pierwszej chwili wydało mi się, że zachowała ciepło ludzkiego ciała, była jednak znacznie gorętsza.