– Hej, gospodarzu!
Zdawało się, że kołatka za chwilę roztrzaska spróchniałe deski. Całą wieczność nikt nie otwierał, wszyscy tam ogłuchli, czy pomdleli albo nie życzą sobie gości…
– Kto się dobija w środku nocy?!
Niezłe powitanie.
– Podróżny – wyjaśniłem, kopiąc niecierpliwie drzwi. – To karczma, czy cmentarz? Otwieraj!
Zdawało mi się, że za plecami narasta tętent kopyt. Niemożliwe, jeszcze nie czas, to tylko wiatr…
Czy wyjadę im na spotkanie? Z pochodnią w ręku, żeby natychmiast mnie rozpoznali? Wszystko to bardzo pięknie, ale walcząc w szczerym polu z dwudziestką konnych, zasłużę w najlepszym razie na lekceważący uśmiech. Na pewno nie zaszlachtują mnie od razu…
Przygarbiony sługa odsunął się, wpuszczając mnie do środka. Konkurent jednak łgał, nie przypominało „pluskwiarni".
– Gdzie są komedianci?
Tamten spojrzał ze zdziwieniem.
– Wieczerzają… Nakryliśmy dla nich w małej jadalni przy kominku, bo przemarzli.
Odsunąłem służącego z drogi. Dobrze, że jeszcze nie śpią. Wygląda na to, że mają jakieś pieniądze. Oddzielna salka, specjalnie rozpalony kominek – tego się nie dostaje za darmo.
Co sobie pomyślą, kiedy wedrę się do nich jak nieproszony gość z tamtego świata? Przecież utonąłem w przerębli na ich oczach. Kiedy to było, całe wieki temu.
Mała jadalnia okazała się ciasnym pokoikiem ze sklepionym sufitem. Świece płonęły blado. Ruszyłem do przodu, zamierzając klepnąć Bariana w ramię, lecz kolejny krok był zatrzymany wpół drogi.
Obejrzeli się, nie od razu, po kolei: najpierw ślicznotka w ładnej sukni, potem wystraszona garbuska, siedząca w samym końcu stołu, nastroszony czarniawy bastard, ponury szef z krzaczastymi brwiami. Młodzik o szerokiej szczęce i spojrzeniu wiejskiego głupka w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi, niespiesznie opróżniając talerz.
Jak zadrżały i jak rozszerzyły się źrenice Alany, kiedy wspominała…
„Wykorzystywał". Co za ohydne słowo.
Ile razy o tym marzyłem?! Ile razy chciałem chwycić go za gardło, walnąć gębą o stół, w piach albo żarzące się węgle…
Wielkie nieba. Powinienem był wycofać się po cichutku, zamykając za sobą drzwi. Jak najszybciej wynieść się stąd, ponieważ za jakiś czas zjawią się tu wielbiciele talentu Tantali i wykonają za mnie całą brudną robotę. Pomszczą Alanę, nie wiedząc nawet o jej istnieniu. Nie będzie mi jednak lżej.
„Miał takie zaślinione usta i nieświeży oddech…”
– Los bywa łaskawy – mruknąłem z satysfakcją. Zrobiłem ciężki krok naprzód.
Bastard poznał mnie pierwszy. Drapieżnie wykrzywiony mrugnął do swego szefa. Krzaczaste brwi zbiegły się nad nosem w jedną kosmatą linię.
Bastard wyciągnął rękę, a wtedy z rękawa wyskoczył i spoczął w jego dłoni szeroki nóż. Jego szef miał w ręce stalową kulę na łańcuchu. Żarłoczny chłopak czknął, otarł usta dłonią i podniósł na mnie zdziwione oczy.
Oni także mnie pamiętali.
– Jesteś sam? – zapytała cicho kobieta.
Rzuciłem się do przodu, chwyciłem za krawędź stołu i wywaliłem go na ucztujących. Wysiłek okazał się większy, niż sądziłem, zraniona ręka zatętniła bólem. Garbuska wyskoczyła spod lecących na nią naczyń, kobieta cofnęła się, szef z rykiem wygrzebał się spod blatu. Ten z pokaźnymi szczękami oberwał w nos ciężką wazą do zupy. Pojawiła się pierwsza krew.
Bastard, który zdążył stanąć na nogach, zamachnął się lekko ponad padającą na podłogę garbuską. Ledwie zdążyłem się uchylić. Taboret, którym szef we mnie cisnął, walnął w drzwi za moimi plecami. Rękę bastarda z nożem nie tyle zobaczyłem, co wyczułem. Cios nie osiągnął celu, lecz ręka rozbolała mnie jeszcze bardziej.
Bastard był naprawdę groźnym przeciwnikiem, ale mnie interesował przede wszystkim jego szef. Dwa kłaki siwej wełny nad świdrującymi mnie oczami. Czekał na boku, podrzucając swoją kulę. Zwróciłem uwagę na jego dłonie.
Długie palce, cienkie w stawach i nabrzmiałe na końcach. Poogryzane paznokcie i tylko na najmniejszym pozostawiony żółtawy, długi pazur.
Ileż to razy postanawiałem nie myśleć więcej o „zaślinionych ustach"? Czy Alana mówiła coś o dłoniach? Może bała się je wspominać? Jak owe dłonie dotykały…
Przypływ wściekłości nigdy nie bywa pomocny.
Mgła przed oczami. Bastard krzyknął boleśnie. Był zręczny, lecz ja okazałem się silniejszy. Dłoń z nożem rozwarła się, gdy nadział się na nogę od stołu. Szerokoszczęki też nie miał szczęścia. Oberwał po łbie kawałkiem taboretu, upadł na stos naczyń i znieruchomiał. Żelazna kula, na którą tak liczył szef, uderzyła bezcelowo w sufit, ciągnąc za sobą łańcuch jak ogon.
Kobieta próbowała się wmieszać. Nie chciałem jej uszkodzić, więc po prostu usunąłem ją z drogi. Kominek dogasał. Droga doń była trudna, tym bardziej, że szef trupy, wywijający buciorami w powietrzu, próbował mnie kopnąć w kolano. Ciągnąłem go, jak rolnik sochę. Kominek był coraz bliżej. Wiedziałem, że nie zdołam opowiedzieć o tym Alanie, lecz krwawa mgła wciąż zalewała mi oczy. Chciałem, żeby się tamten pokajał. Żeby długo przepraszał, dopóki krzaczaste brwi nie zamienią się w wypalone korzonki.
– Za co?!
Całkiem zapomniałem o garbusce. Przewaliła się po podłodze na samym początku bitki, a teraz poturlała się z powrotem i była dwa kroki ode mnie, blada jak woskowa kukła.
– Za co?! Przecież ona sama do nas przystała, sama! Nie porwaliśmy jej… Sama chciała, wlokła się za nami, więc za co?!
Po ptasiej twarzyczce ściekały łzy.
Szef szarpnął się, więc mocniej wykręciłem mu rękę. Do drzwi ktoś się dobijał. Od dawna. Nie pamiętałem, kiedy zasunąłem zasuwkę…
Mgła opadła. Po kątach miotali się, dochodząc do siebie, niefortunni wrogowie. Kobieta patrzyła na mnie nienawistnie, ocierając usta. Nie uderzyłem jej w twarz?!
Rozwarłem dłonie. Szef ciężko padł na podłogę. W tym momencie zasuwka pękła i drzwi rozwarły się szeroko, wpuszczając do „małej jadalni" nową grupę rozjuszonych mężczyzn.
Oczekiwałem, że na ich czele będzie oberżysta, zwabiony harmidrem i zaniepokojony nieuchronnymi stratami. Zjawił się rzeczywiście, ale raczej został do środka wepchnięty. Blady i roztrzęsiony, bardziej niż o zniszczenia dbał o własną skórę.
– To oni! Wędrowni pajace! Patrzcie, panowie, jak jeden z drugim walą się po mordach!
W pomieszczeniu zrobiło się ciasno. Przeskakując przez zwały naczyń i rozwalonych mebli, ludzie księcia Sotta w jednej chwili opanowali sytuację. Krzepkie ręce pochwyciły jednocześnie i podniosły z podłogi bastarda, szerokiego na twarzy i szefa teatru. Obie kobiety chwycił za kołnierzyki najbardziej dobroduszny z wyglądu, wąsaty zabijaka. Stałem obok kominka, przywierając plecami do ściany. Niezbyt dobra pozycja.
– To nie ten – burknął rozczarowany książę, spoglądając w okrwawione lico bastarda. – Była z nimi jeszcze jedna dziewka, pamiętacie?
Poczułem się nieco pewniej. Przynajmniej moje panie są teraz bezpieczne. Jeśli wystarczy im rozumu, by uciekać, nie czekając do jutra…
– To on! – wykrzyknął radośnie czarniawy młodzik z rozbitym nosem, wskazując mnie palcem.
Szczypce kominkowe mogą być całkiem niezłą bronią. Tyle, że na krótką metę.
– Odsuńcie się, sukinsyny! – wrzasnął ktoś za plecami napastników.
Rzucony zgrabnie kindżał udało mi się odbić w locie. Szczypce w moich dłoniach świszczały, przecinając powietrze. Metal zazgrzytał i na podłogę poleciały dwa krótkie mieczyki.
– Odsuńcie się! Załatwię go z kuszy!…