Выбрать главу

– Zaraz ciebie załatwię z kuszy – syknął książę. – Muszę go mieć żywego! Żywego!!!

Dźwięcząca w jego głosie pożądliwość dodała mi sił. Skoro miałem pozostać przy życiu, była szansa na wolność. Na nic innego.

Kobieta zapiszczała.

Rzuciłem szczypcami w moich prześladowców i chwyciłem szufelkę do węgla. Bez specjalnego rozmachu sypnąłem rozżarzonymi resztkami prosto w otaczające mnie gęby. Węgielki podskakiwały po podłodze, zostawiając za sobą smugę dymu. Ktoś zawył, poparzony, a prawie wszyscy odskoczyli, zasłaniając twarze.

Nabrałem powietrza w płuca i wskoczyłem do kominka.

Niech to licho…

W dzieciństwie lubiłem straszyć rodziców, chowając się w kominie. Od tamtych czasów zamkowy komin był chłodny i dawno ostygły. Skakać w żar może tylko wariat.

Albo szczur zapędzony w róg.

Mocna dłoń złapała mnie za kostkę u nogi. Z zimną krwią walnąłem w nią obcasem, uwalniając się. Opierając się dłońmi i stopami, wspiąłem się do góry. Z dołu dościgło mnie bolesne ciepło. Zaraz się zadławię, stracę przytomność i zlecę prosto w palenisko jak bezwolna, przypalona zdobycz…

Ach, powietrza, tchu! Jak długi może być ten przeklęty komin?!

Najlepiej byłoby strzelić za mną z kuszy.

Okropnie wyobrazić sobie, w jakie miejsce mógłby mnie trafić bełt…

Czy zdążą rozpalić ogień i zadusić mnie przy samym dachu?!

Zadufani głupcy. Ktoś poszedł w moje ślady i od jego dyszenia osypuje się sadza…

Czarne niebo. Pośrodku doskonałego kwadratu biała gwiazdka. Jeszcze jeden wysiłek…

Powietrze!

Uchwyciwszy za krawędzie komina, podciągnąłem się i wypadłem na dach. Dachówki zatrzeszczały pode mną. To wcale nie była „pluskwiarnia", jak kłamał tamten. Całkiem przyzwoity budynek. Właściciel będzie miał spore straty…

– Tam jest!

– Gdzie?

– Widzisz komin?

– Zestrzelcie go!

– Ma być żywy, łajdaki! Kto go zastrzeli, sam, sucza mać, trafi do lochu, jasne?

Posiedziałem chwilę, czekając, aż przestaną się trząść ręce i nogi. I kiedy pojawi się u szczytu komina głowa mego prześladowcy, abym mógł ją wepchnąć z powrotem…

Tamten jednak chyba się wycofał. Wystarczyło mu na to rozumu lub nie starczyło sił.

Rozejrzałem się. Tu i tam wystawały kominy. Dym wzbijał się tylko z kuchennego. Kto ogrzewa wiosną…

Przysadzisty budynek gospody otaczały rozliczne światła pochodni, zewsząd wdrapywali się i przystawiali drabiny. Przeturlałem się na drugą stronę dachu. Prześladowcy rozkrzyczeli się.

– Gdzie on jest?!

– Kto go widzi?

– Nie spuszczajcie go z oka! Zaraz go złapiemy, sucza mać!

– Tutaj, tutaj! – zakrzyknęli radośnie zabijacy zgromadzeni na tylnym dziedzińcu.

Zdawało się, że było ich więcej niż dwudziestu, chyba sotnia…

Przeczołgałem się do najbliższego komina. Na chropowatym boku tańczyły odblaski pochodni. Noc nie była dobrą przykrywką, ustępując przed ogniem.

Stłumiłem w sobie idiotyczną chęć, by znowu zanurkować w kominie. Zanim zdołam przeczołgać się w sadzach, tamci łajdacy na pewno zdążą zgotować mi odpowiednie powitanie.

W interesie oberżysty także jest, by niebezpieczni goście jak najszybciej wynieśli się z gospody ze swoją zdobyczą. I tak miałem dużo szczęścia.

W komin wbił się stalowy bełt. Wystrzelony wbrew rozkazowi księcia, a może strzelec był pewien, że zdoła tylko lekko mnie zranić. Tak, czy inaczej, pierwszy strzał chybił, jak najszybciej przeturlałem się na drugą stronę dachu. Tu także błyskały łuczywa i mogli być niecierpliwi strzelcy. Powinienem był uciekać po dachach przybudówek, lecz jakoś brakło mi sił. Kończyły mi się pomysły i odwaga. Alana i Tantala są bezpieczne. Jeśli książę mnie schwyta, raczej nie będzie ich szukał…

Ręce zaciśnięte na krawędzi dachu. Potem ciemna twarz z jaśniejszą smugą wąsów i kindżał w zaciśniętych zębach. Na mój widok wojak księcia Sotta wypluł swoją broń i wyszczerzył się radośnie.

– A-a-a! Za moimi plecami trzasnęła dachówka. Włazili ze wszystkich stron.

Czarne niebo z białą gwiazdką…

Strąciłem wąsacza. W mój rękaw zaplątało się ostrze kindżału, raniąc dla odmiany prawą rękę. Ktoś z jękiem spadł w dół. Nie zamierzałem tanio oddać życia. Żeby mnie dorwać, potrzebna im była jednak kusza…

– Strzelaj, wasza światłość! Ucieknie, sukinsyn!

Nie wrzeszcz, mały. Nigdzie stąd nie ucieknę. Zostałem otoczony i widmowy Sędzia pewnie będzie rwał resztki siwej peruki: jego Wyrok nie spełnił się w terminie. Został mi jeszcze niecały miesiąc życia, a teraz zginę bezsensownie i głupio, w okolicznościach w ogóle nie związanych ze Sprawiedliwością.

Doprawdy? Jeśli oddam się w ręce księcia, mogę żyć jeszcze miesiąc. Rekotarsowie są żywotni, a jeśli oprawcy będą gorliwi i dokładni…

Do licha, włażą ze wszystkich stron. Jeszcze jeden spadł z dachu, ale zastąpiło go zaraz dwóch innych. Coraz bardziej zbliżały się ku mnie stalowe ostrza i ognie pochodni.

Tętent kopyt. A może tak tętni krew w uszach. Skąd wziąłby się tutaj konny oddział w środku nocy? Kiedy wszyscy porządni ludzie śpią, lub w ostateczności dobijają wrogów?

– Co tu się dzieje?

Głoś wydał mi się znajomy. Zanim połapałem się, skąd, już wiedziałem, że wiąże się z nim coś niemiłego.

Zabijaka, który już mnie prawie dosięgał, zawahał się chwilę. Na swoje nieszczęście.

– Nie wasza sprawa, dobry człowieku! Są tutaj ludzie księcia Sotta, więc spadaj!

Uchyliłem się przed ciosem. Chwyciłem czyjąś rękę i sam uderzyłem. Teraz uchylił się przeciwnik. Poczułem od tyłu uderzenie w głowę, lecz nie straciłem przytomności, tylko równowagę i padłem, strącając sporo dachówek. Miałem ostrze na gardle.

Czy to się dzieje naprawdę?

– Te ziemie podlegają miastu, mój panie. Pierwszy raz słyszę imię księcia Sotta. Macie jakieś papiery? Dokumenty?

– To moje dokumenty!

Bez wątpienia okazane zostało coś całkiem innego.

– Wynoś się, pókiś cały!

Leżąc na krawędzi dachu, nie miałem już dokąd uciekać. Widziałem za to cały dziedziniec. Brama była rozwarta, a uzbrojeni jeźdźcy wcale nie zamierzali się cofać. Jeden wydał mi się znajomy. Barczysty tak, że z trudem mieścił się w zbroi. Nie, miał tylko kurtkę mundurową, naszytą blaszkami, a nazywał się chyba…

– Mylisz się, mój miły – podjął lodowato znajomy głos. – Tutaj ja reprezentuję władzę i niesubordynacja będzie was drogo kosztować… Rozkaż swoim złożyć broń.

– Przejście dla pułkownika Solla! – zawołał barczysty.

Przypomniałem sobie jego imię: Agen.

Wielkie nieba! Przyszłyście mi z pomocą, czy też sprawiła to moc Sędziego, pilnującego, by jego autorytet nie ucierpiał i skazaniec nie zginął, zanim dopełni się Wyrok?

Nie widziałem twarzy księcia Sotta, toteż nie mogłem zorientować się, czy mówi mu coś nazwisko pułkownika Solla. Jeśli się zmieszał, to tylko na chwilę.

– Takiego!…

Gest był zdecydowanie nieprzyzwoity, za to wykonany z rozmachem i smakiem. Tylko mi się zdawało, że książątko dorosło. Teraz był rozdokazywanym, bezczelnym szczeniakiem. Takim, co dręczy zwierzęta, a także ludzi na dziedzińcu ojcowskiego zamku…

Już miałem nadzieję, że smarkacz dostanie za swoje, kiedy poprzez zalewającą oczy krew zdołałem zobaczyć, że Soll miał ze sobą tylko pięciu, czy sześciu ludzi.

Walecznych zabijaków też nie było już dwudziestu. Straciłem po drodze rachubę, ale i tak było ich więcej. Wychowankowie Solla byli w końcu tylko młodzikami. Nawet Agen…

To znaczy, że znów jestem winny.

W swoje osobiste kłopoty wciągnąłem także Solla. Po jakie licho zjawił się akurat teraz, mógłby przyjechać rano, kiedy byłoby już po wszystkim.