Przebudził się we mnie urażony małżonek. Nikt nie miał prawa odbierać mi legalnie poślubionej, nawet rodzony ojciec.
Oberżystę ucieszył mój odjazd. Nie potrafił ukryć radości. Ostatnio miał same straty. Zmuszony troszczyć się o mnie, zgrzytał po cichu zębami. Zapewne chętnie wyrzuciłby mnie wcześniej, gdyby nie strach przed Sollem. Z tej wielkiej radości nawet się nie upomniał o zapłatę za paszę dla koni.
Po pierwsze pojechałem do konkurencyjnej gospody, gdzie została nasza kareta i próbowałem odnaleźć stangreta. Okazało się, że sprzedał ją i nawiał z pieniędzmi. Starszy syn z licznej rodziny postanowił najwyraźniej zacząć życie na własny rachunek. Z westchnieniem życzyłem mu złamania karku. Kupiłem prowiant i skierowałem wierzchowca na południe, w kierunku miasta.
Rozdział szesnasty
Wszyscy zdolni utrzymać w rękach choćby łopatę wyszli z wiosek w pole. Pracujący na roli spieszyli wydobyć z mokrych, ciemnych skib wszystkie dobrodziejstwa ziemi. Drogami wędrowali tylko posłańcy, włóczędzy i wielcy panowie, którzy nigdy nie tknęli pługa. Byłem posłańcem, włóczęgą i wielkim panem.
W głowie wciąż mi się strasznie kręciło. Nie wiem, jak zdołałem utrzymać się w siodle. Musiałem jechać bardzo wolno i pracujący na polach odprowadzali mnie zdumionymi spojrzeniami. Nie dość, że włóczęga, to jeszcze od samego rana pijany.
W samo południe droga była pusta. Słońce przypiekało prawie jak latem, błota dawno obeschły, zamieniając się w pył, dlatego też zobaczyłem najpierw tuman kurzu, a dopiero po chwili jeźdźca. Też się wydawał pijany. Koń co pewien czas przystawał, kręcąc łbem i robił nieśmiałe próby, by zrzucić irytujący ciężar.
Potem wydało mi się, że jest to mały chłopiec. Bielmo spadło mi z oczu dopiero wtedy, gdy się zrównaliśmy. Ściągnąłem wodze i zeskoczyłem z konia w samą porę, by chwycić w ramiona wyrzuconego z siodła niefortunnego jeźdźca.
– Retano…
Pięć minut spędziliśmy leżąc na rozpalonym słońcem poboczu. Mój koń potulnie pasł się obok, wierzchowca Alany trzeba będzie później złapać. Moja żona nigdy nie była utalentowaną amazonką. Był to z jej strony szczyt odwagi, dosiąść tak niesfornego stworzenia.
Jej włosy przeplatały się z niezakurzoną, niedawno wzrosłą w wiosennym słońcu, trawą. Jej palce gładziły szczecinę na moich zapadłych policzkach. Wielkie nieba, dlaczego wybrałem się w drogę nieogolony?!
Jakiś czas stopniowo nawzajem się przed sobą usprawiedliwialiśmy. Z rozkoszą prosiliśmy o wybaczenie wszystkich możliwych i niemożliwych grzechów. Nie wiem, czym by się zakończyła ta ekspiacyjna ekstaza, gdyby Alana nie namacała na mej potylicy świeżej rany i nie zapłakała przy tej okazji. Dwa głupiutkie gołębie na poboczu gościńca, choć poza tym ludzie na ogół rozumni i wytrwali.
Potem dał się słyszeć odległy tętent. Alana poderwała się.
– Ścigają mnie – oznajmiła prawie z dumą. – Może pognamy tak, żeby gonili nas tydzień, co?
Jeśli wziąć pod uwagę moją rozbitą głowę i umiejętności jeździeckie Alany, przedsięwzięcie było raczej trudne do wykonania.
– Alano – zacząłem ostrożnie – jesteś pewna, że naprawdę wybaczyłaś mi… tamto?
Spojrzała mi w oczy i nachmurzyła się.
– Chcesz powiedzieć, że prawdziwa dama by nie przebaczyła? Że czegoś takiego się nie wybacza? Że jestem głupią oślicą, ciągle chcąc być z tobą, bez względu na wszystko?
Okrutne słońce przesłoniła ciężka, puchata chmura.
– Niczego takiego nie chciałem! – zaprzeczyłem, wstając w ślad za nią. – Po co miałbym dożyć tego dnia, jeśli nie…
Jej twarz znowu się odmieniła. Tym razem pojawił się na niej strach.
– Alano – powiedziałem pospiesznie – czy ojciec… czy Tantala rozmawiała z nim w sprawie tego Tułacza?
Tupot kopyt był coraz wyraźniejszy. Traktem podążał niewielki oddział zbrojnych.
Tantala zaskoczyła mnie po raz kolejny. Jestem pewien, że gdyby nie ona, Egert Soll nie odezwałby się już do mnie nigdy nawet jednym słowem.
O czym mu trajkotała przez te trzy dni? Jak przekonywała? Sama przecież potrzebowała czasu, by dojść do ładu z nową wiedzą na mój temat. Pogodzić się z nią, jeśli już nie wybaczyć.
W obecności ojca Alana okazywała godność i niezależność, zadzierając nosa wyżej niż zwykle. Egert westchnął. Opodal drogi rozbity był namiot, trzaskał ogień, rozgrzewając zakopcony kociołek. Pułkownik z młodym wojskiem zainstalował się tam w warunkach polowych, bez luksusów.
W namiocie kazano mi usiąść. Soll, tak jak poprzednio, nie patrzył w moją stronę, lecz sam fakt, że zgodził się na mą obecność pod swoim płóciennym dachem świadczył o dużym ustępstwie z jego strony.
Alana usiadła ze mną, demonstracyjnie biorąc mnie za rękę. Gest nieprzyjęty w wytwornym towarzystwie, ale wymowny.
– Wrócił zwiadowca – oznajmił Soll, przechadzając się niespiesznie w tę i z powrotem. – Dziwne wieści. Rzeka wylała.
Milczeliśmy. Pułkownik nie był wieśniakiem, więc dziwne było to jego zainteresowanie powodzią.
– Rzeka całkowicie wylała – sprecyzował, widząc naszą dezorientację. – Zerwała most i zniszczyła prom. Nie można dotrzeć do miasta…
– To nie czas na powódź – zauważył Agen, obecny przy tej rozmowie.
Wolałbym, żeby przebywał za ścianą namiotu. Soll wzruszył ramionami.
– Mówią, że z gór spływa roztopiony śnieg. Wszystko może się zdarzyć, ale jak o tym pomyśleć…
– Agenie – powiedziała Tantala, uważnie oglądając zacieki na płóciennym suficie – czy mógłbyś poprosić waszego kucharza, by przygotował dla mnie oddzielną porcję bez masła?
Agen nie zrozumiał od razu.
– Teraz – sprecyzowała z naciskiem.
Agen się zaczerwienił. Soll milczał, nie zamierzając potwierdzać polecenia. Chłopak zdobył się na przekorę.
– Całkiem bez masła kasza nie jest zbyt dobra – oświadczył, patrząc jej ponuro w oczy. – Nie chciałbym się narazić kucharzowi, chłopak robi dobrą robotę…
Nigdy bym nie pomyślał, że ten barczysty młodzik potrafi robić tak subtelne aluzje.
Tantala uśmiechnęła się słodko.
– Ja lubię bez masła, Agenie. Przyjmij to jako moją osobistą prośbę.
Nadęty młodzieniec wyglądał teraz jak szafa. Spojrzał pytająco na Solla i wyczytał w jego oczach milczące potwierdzenie. Skłonił głowę i wyszedł, zarzucając za sobą zasłonę mocniej, niż należało.
– Zamyka nam drogę – powiedziała szybko Tantala. – Czarno odzyskał moc… albo prawie. Egercie, tamta nasza rozmowa…
Pułkownik w końcu przestał się przechadzać. Przysiadł na niskim zydelku, przy czym spiczaste kolana znalazły się na wysokości oczu.
– To znaczy: półmisek z zupą? Przyjdzie pan, wyleje zupę i nałoży kaszy?
Nerwowo przełknąłem ślinę. Chciało mi się jeść.
– Odwrotnie – mruknęła poważnie Alana. – Wygrzebie kaszę i naleje zupy.
Na zewnątrz, w pewnym oddaleniu, wesoło droczyli się wychowankowie Solla. Tylko głos Agena dźwięczał ponuro i drażniąco. Smakowity zapach strawy przebijał się przez płócienną ścianę, wprawiając moje nozdrza w konwulsyjne drgawki.
– W ciągu mojego życia – rzekł w zadumie pułkownik – spotkałem tylko jednego maga: dziekana Łujana… Tułacza nie liczę.
– Dlaczego? – spytała posępnie Alana.
Do zapachu kaszy wmieszała się jakaś gorycz. Czyżby kucharz przypalił nasz smakołyk?!
Ech, Retanaarze Rekotarsie, do czego doszło, że wojskowa kasza zdaje ci się smakołykiem.
– Ponieważ Tułacz nie był magiem w potocznym rozumieniu – odrzekł pouczająco córce. – Natura jego mocy była poza granicą naszego rozumienia. Nie wiem dokładnie, lecz wydaje mi się, że natura waszego Czanotaksa…