Nie słyszałem, co krzyczała Tantala. Zrozumiałem za to, co znaczy „przekrzywić twarz". Skóra twarzy była biała jak płótno, naciągnięte z całej siły na stelażu – przekrzywiona…
Niosło nas na płyciznę. Czekała tam zastygła, ogromna kłoda. Rzeka zamierzała zbić Egerta na krwisty befsztyk, a z nas zrobić mięsną miazgę.
Wiedziałem, że nie zdąży podciągnąć się wyżej. Ze wszystkich sił odepchnąłem go i przewaliłem się na drugą stronę. Być może pomyślał, że pragnę uwolnić tratwę od jego ciężaru…
Rzeka mnie usłuchała. Kłoda wbiła się w tratwę z przeraźliwym trzaskiem, przypominającym odgłos pękających kości. Wystarczyły nasza szybkość i ciężar, by zepchnąć kłodę z płycizny. Plusnęła w wodę, przewalając się i błyskając odartym bokiem jak wodny potwór. Tratwa omal się nie złożyła w harmonijkę, bierwiona się powykrzywiały, przejechaliśmy po zdradliwym dnie, lecz nie zatrzymując się, popłynęliśmy dalej.
Ocknąłem się w lodowatej wodzie. Uderzenie wyrzuciło mnie do przodu. Nie sądziłem, że woda będzie aż tak gęsta i lodowata.
Przez mgnienie pomyślałem, że rzeka chce mnie rozkawałkować i przetrawić jak ogromny żołądek. Wszystko, co stało się potem, nastąpiło w ciągu sekundy, lecz dla mnie czas ciągnął się niewyobrażalnie wolno, do tego stopnia, że zdążyłem zapamiętać najdrobniejsze szczegóły.
Przewalająca się tratwa wciągnęła mnie pod swoją drewnianą płaszczyznę. Przejechała po mym grzbiecie jak ogromne żelazko. Widziałem przez mętną wodę przepływające nade mną bierwiona i niebo przebłyskujące przez szczeliny Potem pojąłem, co będzie dalej. Tratwa odpłynie z prądem. Dobrze by było, gdyby Sollowi udało się utrzymać, dojść do siebie i dopłynąć do brzegu. To całkiem niedaleko, można to zrobić w parę minut…
Zza chmur wyszło słonce. Promienie przebijające szczeliny nad moją głową, wbiły się jak ostrza w mętną topiel. Widziałem, jak kołysze się w górę i w dół krawędź tratwy, odsłaniając co chwila słońce i obiecując szybką śmierć.
Myśl o tym, że jednak pokonałem starego Sędziego okazała się niespodzianie przyjemna.
Wydaje się, że na jakiś czas straciłem przytomność. Chyba zahaczyło o mnie wiosło, jak o szmatę. Zobaczyłem, lecz nie usłyszałem, że Egert strasznie na mnie wrzeszczy, chwytając za kurtkę. Nie zdoła mnie wyciągnąć jak worek, jeśli mu nie pomogę…
Zostało tylko jedno wiosło. Egert wiosłował, a nasza trójka trzymała się belek, coraz mocniej się rozszczepiających.
Przemknął obok nas mały domek, porwany szalonym nurtem. Rzeka porwała go, lecz nie zdążyła rozwalić i przez wybite okno zobaczyłem przez chwilkę kawałek zasłony, fragment czyjegoś zniszczonego życia.
Powinniśmy byli teraz dotrzeć do brzegu, inaczej groziły nam skałki.
Byliśmy jak kruche trzcinki wobec wszechogarniającej siły. Wystarczyło nam wiary w siebie, by skoczyć w wodny wir. Teraz trzęśliśmy się ze strachu, wczepieni w siebie nawzajem, zdeterminowani jednak przeżyć.
Ze zdziwieniem dojrzałem żelazny hak, za trzecim razem wczepiający się w krawędź tratwy. Szalona gonitwa brzegów spowolniła, w końcu ustała. Teraz rzeka płynęła, a nasza tratwa podskakiwała, przytrzymywana liną i jeszcze czterema hakami.
Brzeg, do którego tak spieszyliśmy, wisiał teraz nad nami jak kapelusz wielkiego grzyba. Woda podmywała gliniastą ścianę, z góry obrywały się kamienie i grudy ziemi porosłej trawą. Czarna wrona, kręcąca się na skraju, wierciła się jak rozbiegane oko.
Cztery linki wyciągnęły nas spod niebezpiecznego zapadliska. Mieszczanie usiłowali powstrzymać ten proces stosami kamieni. Teraz biegli ze wszystkich stron, niektórzy w kiedyś czerwono-białych, a obecnie brunatno-szarych mundurach.
Miałem krótką lukę w świadomości. Ocknąłem się znów, kiedy gliniasty nawis w końcu się oberwał i runął do wody i zawalił nas błotnistą falą, kiedy już wypełzaliśmy na brzeg. Alana nie zdołała stanąć na nogi, lecz zdążyłem ją złapać. Woda spłynęła z nas bezsilnie, nie mając już nad nami władzy. Byłem przez chwilę wręcz upojony faktem, że jednak zachowałem życie.
Żyję. Wyrwałem się znów sieci nieodwracalnej śmierci. Stoję na nasypie, mokry i okrwawiony, wyziębiony i ubłocony, lecz bez wątpienia żywy. Otaczający nas ludzie mówili coś ze wzburzeniem, lecz nie słyszałem ich dobrze. Byłem ogłuszony jak od uderzenia pałką.
Kupka piasku na dnie klepsydry. Drewniany kalendarzyk i biegnące dni, zaznaczone jeden po drugim. Jeszcze trzy długie dni wraz z połową nocy…
Jestem prawie martwy. Alana owdowieje wcześniej, niż zagoją się moje rany.
Przyprowadzono nam konie. Widziałem, jak Tantala pospiesznie wyciera włosy nie wiedzieć skąd wziętym płóciennym ręcznikiem. Jak Alana z rozpaczą na twarzy wyżyma połę sukni. Rzeka za naszymi plecami ciągle szalała, lecz jakby trochę słabiej, jakby po naszej przeprawie wszystko straciło sens.
Zaglądali mi w twarz. Było ich bardzo dużo, mieszczan o spracowanych dłoniach i strażników z kilofami i łopatami. Ten we wspaniałej peruce to pewnie sam burmistrz.
Wszyscy będą żyć jutro, pojutrze i cały następny tydzień.
Spuściłem głowę. Nie byłoby dobrze, gdyby zobaczył ktoś na mym licu małoduszną, bezsilną zawiść.
Rozdział siedemnasty
Nie poznawałem miasta. Nie mogłem sobie przypomnieć zaułków, którymi pułkownik Soll wiódł naszą kawalkadę. Przechodnie uskakiwali spod kopyt. Starałem się trzymać blisko Alany, znając jej umiejętności jeździeckie. Za trzy dni nie będę się już tym przejmował, ale póki żyję, nie spadnie jej włos z głowy.
Wszystko, co żyje, skazane jest na śmierć. Budujemy domy i płodzimy dzieci, wiedząc, że czeka je taki sam koniec. W niczym się nie różnię od innych. Czy chodzi o trzy dni, czy o trzydzieści lat, rezultat zawsze jest taki sam. Moje wyzwanie śmierci powinno być jak najbardziej śmiałe.
Mijaliśmy jedną za drugą wąskie uliczki. Prowadząca nas trójka strażników przezornie wyrywała do przodu. Egert gnał jak po głównej ulicy, Tantala za nim, nawet Alana mocno trzymała się w siodle, zaciskając zęby.
Nie umrzesz, powiedział łagodnie niewidzialny stróż, strzegący mego rozumu przed szaleństwem. Nie możesz umrzeć. To niemożliwe.
Powtarzało się to setki razy. W mym wnętrzu kołysało się ogromne wahadło: od skrajnej rozpaczy, poprzez uspokajającą filozofię, do gniewnego uporu, podtrzymywanego wiarą we własną nieśmiertelność. Tam i z powrotem…
Kopyta zatętniły na garbatym mostku, budzącym smutne wspomnienia. Jeszcze parę przecznic i zobaczyliśmy nasz cel.
Na ganku domostwa Sollów stali dwaj czerwono-biali strażnicy. Trzymali skrzyżowane piki przed wejściem. Wyglądało to nieco zbyt malowniczo, jak na mój gust. Stoją tak cały czas? Czy odgrywają spektakl, słysząc nadjeżdżającego pułkownika?
Tak, czy owak, na widok Egerta powinni zasalutować, lecz ani drgnęli. Żaden nie odwrócił głowy w jego stronę.
– Sarki! – krzyknął Soll, zeskakując z konia. – Dof!
Pomogłem zsiąść Alanie. Ciężko wsparła się na mym ramieniu. Słyszałem, jak Tantala mruczy do ucha swego rumaka:
– Nareszcie w domu…
Egert ruszył do przodu. Sarki i Dof, bo tak chyba się zwali, mocniej ścisnęli drzewce swoich pik.
– Nikomu nie wolno wejść. Wstęp wzbroniony. Zewsząd, z okolicznych podwórek i okien, ostrożnie wyglądali i powoli gromadzili się ciekawscy.
Trzeba przyznać, że Soll dosyć szybko się opanował.
– To ja! – ryknął prosto w twarz wyższego strażnika.
– W imieniu naczelnika straży rozkazuję zrobić przejście i podążać za mną!
Strażnicy uśmiechnęli się jednakowo, jak bracia. Nie były to wesołe uśmiechy. Zbierający się wokół tłum jęknął równocześnie.