– Egercie! – krzyknęła Tantala łamiącym się głosem.
– Cofnij się!
Soll odstąpił.
Strażnicy stali nadal, niemile przypominając kukły z porcelanowymi twarzami. Między grotami skrzyżowanych pik co chwila przeskakiwały niewielkie sine błyskawice. Zdawały się zimne i straszne. Ciżba hałasowała coraz głośniej.
Soll wyprostował się, odwrócił i chwycił za kołnierz pierwszego z brzegu gapia. Zaraz go jednak puścił, rozpoznając w nim swego najbliższego sąsiada.
– Co tu się dzieje, u licha?!
– Rano ich tutaj przysłali – wymamrotał sąsiad, poprawiając nerwowo kołnierzyk. – Wydawali się całkiem normalni… Godzinę temu z nimi rozmawiałem o powodzi… Mówili, że z panią Torią wszystko w porządku. Jeszcze godzinę temu… Poprosili o wodę. Ja bym gotów naszym strażnikom nieba przychylić… Przychodzę z wodą… Stoją, jak osłupiali.
Już nie chcieli wody. Straszne… Czary jakieś, panie pułkowniku, nic innego…
Wszyscy spojrzeli na Sarkiego i Dofa. Wyładowania przeskakujące między grotami pik i kukłowato uśmiechnięte twarze w całej pełni potwierdzały sugestie poczciwego mieszczucha.
– Czary – powtórzył sąsiad, oblizując wargi. – Od trzech dni kręcił się tu taki jeden, łysy jak kolano… Co wyprawiasz, łobuzie?!
Okrzyk odnosił się do chłopaczka, który ogarnięty ogólnym podnieceniem, wziął z jezdni kamień i rzucił nim w zastygłych przed gankiem strażników.
Malec miał niezłe oko. Kamień walnął z trzaskiem w kask. Strażnik, który oberwał, zachował jednak nieruchome oblicze i nie ruszył się z miejsca, nawet nie odwrócił wzroku, chociaż po mundurze posypały się drobne odłamki.
Wyobraziłem sobie, jak w uśmiechniętego strażnika wbija się bełt z kuszy. Jeden, drugi… Kukła nie zmienia wyrazu twarzy i stoi dalej, zalana krwią, naszpikowana strzałami, a między grotami wciąż przeskakują sine błyskawice…
– Sarki! – jęknął żałośnie jeden z towarzyszących nam strażników. – To przecież pułkownik Soll! Rzuć pikę, słyszysz?
Egert wymienił się długim spojrzeniem z Tantalą. Odwrócił się w stronę eskorty.
– Wziąć ich. Ostrożnie.
Trzy krótkie miecze bezszelestnie wyskoczyły z pochew. Zdezorientowani strażnicy ruszyli ku swym zaczarowanym towarzyszom. Piki wyglądały groźnie, lecz były dość niepraktyczne w ulicznej walce…
Trzy miecze brzęknęły o jezdnię. Jeden z atakujących padł, nie zdążywszy uskoczyć przed trzaskającym iskrami grotem. Dwaj pozostali odskoczyli. Instynktowna reakcja ocaliła ich szybciej, nim zdołali połapać się, co się stało.
– Czary – zaszemrał przerażony tłum.
Soll rzucił się do przodu, nie bacząc na krzyk Tantali. Nie zamierzał powtarzać próby ataku. Skoczył pod rozmazanymi w powietrzu drzewcami, chwycił leżącego za pas i jednym zrywem odciągnął od ganku. Kobiety piszczały z zachwytu.
– Dajcie mi broń – rozkazał ponuro Soll.
Zerknął krótko w moją stronę.
– I temu… panu Rekotarsowi.
Niejednokrotnie zdarzyło mi się przełazić przez płoty. Nawet te bardzo wysokie i najeżone szpikulcami. Zdarzało się, że po drugiej stronie oczekiwała mnie zakochana dama, do której zwykłą drogę zagradzały przeszkody w postaci małżonka lub opiekuna.
Sollowie nie mieli się przed kim chronić. Żaden złodziej, będący przy zdrowych zmysłach, nie odważyłby się zakradać do domu pułkownika, nie mówiąc już o ewentualnych kochankach. Na podwórku nie było nawet psa. Soll przeskoczył jako pierwszy, odebrał z moich rąk najpierw Tantalę, a potem Alanę.
– Nie sądziłem, że będę musiał tak wchodzić do własnego domu.
– Życie jest pełne niespodzianek.
Owa głęboka myśl, jaką odziedziczyłem po rozlicznych domorosłych filozofach, uwięzła w zębach jak włóknista lepkość.
– Czekajcie na wezwanie – rzekł oschle Egert do kobiet.
– Bez tego ani kroku…
Tantala burknęła coś w rodzaju „lubi rozkazywać". Krótki miecz nie pasował do mojej dłoni. Niewygodna i nieporęczna broń. A zresztą, z kim zamierzałem walczyć?
– Diula! – zawołał Egert, otwierając drzwi wejściowe. – Klow! Jest tu kto?!
Szybciej wyczułem, niż zobaczyłem ruch za jego plecami.
– Soll!
Ciężki, zakopcony kocioł przeszył powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą była głowa pułkownika i gruchnął o ziemię. Egert strząsnął mnie z siebie i wstał. Miałem nadzieję, że tymczasem nauczył się mi ufać i nawet przez chwilę nie pomyślał, że zbiłem go z nóg zdradziecko i bez powodu. Nie miał zresztą czasu myśleć, ponieważ zza drzwi jadalni wynurzyła się rumiana pokojówka z nożem rzeźnickim w ręku.
Jakby lalkarz postanowił się zabawić, zmieniając charaktery swych marionetek i powierzając rolę zabójcy uroczej, dobrze zbudowanej dzieweczce. Panna służąca uśmiechała się lalkowatym, porcelanowym uśmiechem.
Zabiję cię, Czarno!
– Cofnij się, Diulo – zaszeptał Soll, unosząc miecz. – Odejdź! Proszę cię, przestań!
Diula szła, dzierżąc profesjonalnie nóż w dłoni, jak zawodowy rzeźnik zabójca. Do fartuszka przylepiły się rybie łuski. Absurdu sytuacji dopełniała butla ze słoną oliwką, którą służąca ściskała w lewej dłoni.
Czy mi się zdawało, czy też po domu rozchodził się zapach smażonej ryby?
Za moimi plecami skrzypnęły drzwi, wiodące chyba do salonu. Odwróciłem się szybko. W wejściu stał lokaj o oczach nieokreślonego koloru. Także się uśmiechał, ściskając w dłoniach pogrzebacz.
Nie zdążyliśmy nawet z Sollem spojrzeć na siebie.
Z boku musiało to wyglądać co najmniej komicznie. Dwaj sławetni wojacy walczą z milutką służącą i tłustawym lokajem…
Diula szła wciąż sztywno w stronę pułkownika. Sługa z pogrzebaczem przypadł, jak widać na moją głowę…
Mam łatwiej. Jak Egert może walczyć z własną pokojówką?
Okazało się, że nie można było uniknąć starcia.
Diula zaatakowała. Nie krzyczała, nie bryzgała śliną, wykonywała po prostu wolę niewidocznego lalkarza. Już się nie uśmiechała, tylko zadawała mocne i celne ciosy. Soll zasłonił się mieczem. Zderzenie kling wywołało snop sinych iskier, od których robiło się zimno w sercu.
Rumiana służąca miała siłę równą przesławnemu pułkownikowi. Czułem, jak trudno Egertowi odtrącić ostrze noża.
Klow idący na mnie z pogrzebaczem, wydawał się zmaterializowaną śmiercią. Co za ironia: potomek Rekotarsów w ostatniej walce krzyżujący miecz z pogrzebaczem, ginący dzielnie z rąk lokajczyka mikrusa…
Nie zginę jednak w tak śmiesznych okolicznościach. Los chroni mnie zazdrośnie, jak gospodyni swój inwentarz, zachowany na święto…
Do licha, mam jeszcze trzy dni!
Pogrzebacz opadł ciężko, jak miecz karzący. Mikrus zebrał w sobie chyba siły wszystkich lokajów z całego miasta. Mógłby toczyć kamienie…
Omal nie przepuściłem następnego uderzenia. Pogrzebacz walnął w schodek, krusząc marmur i wzbijając lodowate iskierki.
„Pozwól mi się rozgrzać".
Czy Sollowie mają więcej służących? Jeśli tak, to czym uzbrojonych? Gdzie jest, na przykład, stara niania? Czy pani Toria słyszy odgłosy walki? A może wyjdzie na schody, by zobaczyć, co się stało? Ach, przecież nie wychodzi z pokoju… Czy wciąż żyje? A może właśnie teraz prowadzi Czanotaksa ku Drzwiom?
Napad złości był tak silny, że gdyby na placu boju nie pojawiły się Alana i Tantala, zarąbałbym biednego Klowa, jak nic.
Powinny posłuchać Egerta i nie przychodzić bez wezwania. Nie wiem, która którą skłoniła do nieposłuszeństwa, ale tym bardziej nie wiem, czym skończyłaby się ta dziwna walka, gdyby obie zostały na miejscu.
Ich samowola uratowała życie co najmniej jednemu człowiekowi. Niezwyczajnie zręcznemu i silnemu zabójcy z ciężkim pogrzebaczem.