– I ciekawa rozmowa skróciła nasze oczekiwanie…
Nieznany głos. Czyj? W pokoju nie mogło być nikogo oprócz Torii, Czanotaksa i nas, bezsilnych, niezdolnych go powstrzymać…
Parę kroków od mojej twarzy tonęły w dywanie mocno zakurzone i sfatygowane buty.
– Będziemy kontynuować niemą scenę?
Drugi głos. Swarliwy i kwaśny. Jego właściciel siedział na poręczy niskiego fotela, a jego głowa spoczywała na szerokiej marszczonej kryzie, jak na półmisku.
Usiadłem, przyciskając do siebie Alanę. Podniosłem się na jedno kolano i odpełzłem ku ścianie. Nikt na nas nie zwracał uwagi.
Zwariowałem?
– A… ach – słabo wykrztusił Czarno Tak Skoro.
Stał, wsparty o wielkie biurko. Wydawał się najstarszy ze wszystkich, chociaż większość zebranych także była wiekowa. Trzymał się za pierś, dysząc ciężko.
– Ach… Oczywiście, jak mogłem sądzić, że panowie zjawy przepuszczą ostatni akt. Ostatnią scenę naszego małego spektaklu? Pod tytułem: Puk, puk… Kto tam?… Otwórzcie!
– Nie bój się – szepnąłem do Alany.
Wciąż drżała.
– Cieszę się, że was widzę.
Czarno skłonił się przed właścicielem zakurzonych butów.
– Pana, wielki magu Larcie Legiarze, pogromcę Czarnego Moru i Walczącego z Obcym…
– Wspaniały gobelin – odpowiedział tamten, patrząc na ścianę. – Miałem może ze trzy dzieła takiej klasy, nie więcej…
Połowa jego twarzy była pokryta skomplikowaną siecią blizn, jedno oko zdawało się ślepe, drugie pobłyskiwało szyderczo, jakby skrywało osie żądło.
Czy to jest Lart Legiar?!
– Boję się, Retano – szepnęła Alana.
– Wspaniały gobelin – powtórzył z satysfakcją wielki mag. – Pamiętasz, Marranie?
Od okna odwrócił się wysoki starzec… chociaż w obecnej sytuacji nie nazwałbym go już takim starym. Dokładniej mówiąc, człowiek w nieokreślonym wieku.
Czarno pokłonił się jeszcze niżej.
– Witam pana, Tułaczu. Raul Ilmarranien, zwany Odźwiernym, choć najczęściej Marranem…
Wpatrzyłem się z całej mocy w Tułacza.
– Ten gobelin – odezwał się jeszcze jeden głos, cichy i kojący – należał w swoim czasie do mojego mentora Orlana…
– Pana też witam!
Czarno wykonał błazeński pokłon niemal do samej ziemi.
– Sławny dziekan Łujan, także pogromca Moru, autor słynnego dzieła z biografiami…
Podniosłem się, rozglądając po pokoju. Po raz pierwszy zobaczyłem Torię.
Matka Alany była niesamowicie piękna. Upływające lata nie zniszczyły krągłej twarzyczki, szyja nie straciła kształtu, a rój pieprzyków tylko ją upiększał. Toria spała w fotelu. Twarz była rozluźniona, a opuszczone rzęsy ciemniały jak dwa półksiężyce. Pamiątką po torturach, stratach i szaleństwie były dwie bruzdy wokół ust.
Potem zobaczyłem czyjeś dłonie na jej ramionach. Podniosłem oczy.
Dziekan Łujan, ojciec Torii i dziadek Alany, stał za oparciem fotela. Jego pomarszczona twarz była nieprzenikniona jak maska. Od razu miało się pewność, że dopóki za nią stoi, nie trzeba się obawiać o jej bezpieczeństwo.
Czarno Tak Skoro zaśmiał się, zachłystując nerwowo.
– Wszyscy są tutaj! Proszę się nie odwracać, panie Orwinie, poprzedni Wieszczbiarzu, bo chcę pana także przywitać!
Orwin siedział w kącie, za stolikiem do toalety. Patrzyłem z niedowierzaniem na lustrzane odbicie: ciemnowłosy, nerwowy, pełen wdzięku. Jego dłoń co pewien czas przesuwała się po szyi, jakby w poszukiwaniu utraconego medalionu.
– Zapomniałeś mnie przywitać – cierpko zaskrzypiał ten, którego głowa spoczywała na wielkiej kryzie.
– Proszę o wybaczenie!
Czanotaks pokłonił się z demonstracyjną skruchą.
– Witam wielkiego maga, Baltazara Esta, nie mniej sławnego, a może nawet bardziej od niejednego tutaj…
W przeciwległym kącie ciężko poruszył się pułkownik Soll. Z trudem stanął na nogach. Być może miałem wyraz twarzy podobny do niego. Kompletnie bezrozumny.
Zauważyłem, że w pokoju panuje niezwykła cisza. Żadnego dźwięku z zewnątrz ani wycia wiatru, ani stukotu drzwi. I wszyscy na coś czekają.
Czarno Tak Skoro zachwiał się i oparł ciężko o biurko, tracąc przy tym całą swoją wesołość.
– Jesteście widmami – powiedział głucho. – Nie możecie mnie powstrzymać… nawet ty, Łajanie. Od dawna nie masz władzy nad Torią…
– Nigdy jej nie miałem – odparł dziekan. – Odkąd Toria nauczyła się samodzielnie ubierać i myć ręce.
– Jesteście widmami – powtórzył z uporem Czanotaks. – Rozprawiłem się z żywymi, więc tym bardziej nie boję się was.
– Co? Wcale się nie rozprawiłeś z żywymi – usłyszałem własny, oburzony głos. – Już przegrałeś…
Oczy Czanotaksa zabłysły.
– Z drogi, szczeniaku, który wybrał śmierć! Z drogi, Legiarze, chyba że chcesz stracić drugie oko?!
Tułacz rzucił się w jego stronę. Wzmianka o utraconym oku Legiara poruszyła go bardziej, niż zagrożenie dla świata.
– Raulu – rzekł cicho jednooki – stój.
Nie sądziłem, że Tułacz go posłucha, ale zamarł natychmiast. Lart Legiar zwrócił się w stronę Czanotaksa.
– No, dobrze… Czanotaksie, skoro tak wolisz. Jeśli jest sens nazywać cię ludzkim imieniem. Próbuj…
Wszyscy wstali.
Wstał Orlan, siedzący przed lustrem. Podniósł się Baltazar Est, dziekan Łujan niechętnie zdjął dłonie z ramion córki i cofnął się do okna. Tam, gdzie stał Tułacz ze skrzyżowanymi rękami.
Zgrzytając zębami, z wielkim trudem także się rozprostowałem. Wstałem z podłogi, podnosząc Alanę, a naprzeciwko wyprostował się Soll i pomógł ustać na nogach kruchej jak gałązka Tantali.
Tylko Toria się nie poruszyła. Nieruchoma kobieta w centrum nieregularnego ludzkiego kręgu.
– Spróbuj! – rzekł Legiar mało dyplomatycznym tonem.
– Popróbuj! No?!
Czanotaks obejrzał się na Torię.
Baltazar Est zatrzymał Egerta, rzucającego się przez pokój. Mnie trzymał Legiar i jego palce były jak stal.
Czanotaks Oro, straszliwy starzec, przez nikogo nie powstrzymany…
Czy mogliśmy go powstrzymać?!
Ruszył ku Torii Soll.
Powietrze w pokoju zgęstniało jak miód. Wcale niesłodki. Gorzki, ciężki, dławiący.
– Nie szarp się. On cię zabije.
Pokryta bliznami twarz Legiara była tuż obok.
A niech tam… Nie mogę dopuścić, żeby…
– Torio – powiedział Czanotaks odrażająco triumfalnie – chodźmy.
Wyciągnięta ręka…
Widziałem, jak unoszą się rzęsy Torii.
Powoli, po troszeczku.
I od razu przestałem się wyrywać z trzymających mnie pęt.
Nigdy przedtem nie widziałem Torii, lecz w jej oczach było coś obcego. To naprawdę straszne, kiedy czyjeś oczy patrzą cudzym spojrzeniem…
– Ty?! – spytały jej piękne, z trudem poruszające się usta.
To był obcy głos. Na pewno nie jej.
– Ty?! – powtórzył jak echo Czanotaks.
Zaskoczony, zbity z tropu, zły i gotów do walki.
– Jestem tutaj – rzekł obojętnie patrzący oczami Torii.
– Nie będziesz dalej szedł i szukał mnie. Zdjąłem zasuwę i zamknąłem Drzwi Amuletem. Odejdź.
– Nie mam dokąd iść – głucho odparł ten, który do niedawna był Czanotaksem. – Muszę wziąć Amulet, nie mam wyboru.
– Tym gorzej – powiedział obcy głos. – Nie ma Drzwi dla ciebie, w całym świecie ich nie ma. Jestem ostatnim Odźwiernym. A także ostatnim Wieszczbiarzem. Nie będzie następnych…
Czarno wyszczerzył się.
Legiar chwycił mnie za kołnierz i wepchnął twarzą w dywan.