Выбрать главу

Oślepiający błysk.

Nie miałem możliwości zobaczyć. Świat skurczył się jak skórka rzucona w ogień. Mogłem tylko kurczowo przyciskać do siebie Alanę, w chwili, gdy stalowa ręka Legiara coraz mocniej wciskała moją głowę we włosie, aż niemal zacząłem się dusić.

Zimny pokój. Białe światło bijące z trzech ogromnych zwierciadeł zaczęło gasnąć, zamigotało, wybuchło ponownie i w tym momencie jedna tafla pękła i rozlazła się jak zetlała tkanina. Strzępki zwinęły się w rurki, a w otworze stanął ktoś… Ciemna postać z długim, białym ostrzem w dłoni.

I z gorejącą, złotą iskrą na piersi.

Kto tak krzyczy na cały świat łamiącym się głosem? Tantala?!

Precz, czarodzieju! Jeszcze krok i twoja moc cię nie obroni!

Stojący w przejściu uniósł klingę i pozostałe lustra rozpadły się od środka na miriady maleńkich okruchów. Białe światło zrobiło się złote. Barwa starego złota.

Ślepe ściany straciły swoją biel i stały się przejrzyste. Widziałem ich twarze na pociemniałym tle. Zeszpecone wysiłkiem. Raul Ilmarranien, Nie Otwierający Drzwi, Lart Legiar, Walczący z Obcym, Zabity w Przedsionku, dziekan Łujan, Pogromca Moru i jeszcze inni…

Ten, który stał w przejściu zrobił szeroki krok do przodu. Po klindze biegła błyskawica.

Puść mnie! Przepuść mnie, nędzniku! Daj mi się ogrzać!

Deski podłogi stanęły dęba. Zaświszczało długie białe ostrze. Powietrze stało się podobne suchemu piaskowi, który utrudniał oddychanie.

Nad głowami wiły się żółte i czerwone linie, zapętlając się o siebie, rwały się z niegłośnym trzaskiem, który jednak ogłuszał. Pojawiła się szarawa wrona, wściekle się kręcąca, która poszła pochłaniać odłamki luster, wszystkie, co do jednego… Osypały się pokryte popiołem zbocza. Walczyłem jak mrówka w piaskowej jamce, kiedy wrona wywróciła się na nice, zmieniając w górę, stożek. Ten, który stał w przejściu odrąbał swym gasnącym już ostrzem czarną przyssawkę na jego szczycie…

Muszka na szali wszechświata. Czy mogłem cokolwiek zmienić?

Wszyscy Odźwierni i Strażnicy decydowali o losach świata sami, bez podpowiedzi. Czy cokolwiek zależało od moich marnych decyzji?

W każdym razie miałem czyste sumienie. Wiedziałem, że gdybym był Odźwiernym…

Ten ciężar mnie jednak ominął. Jestem tylko awanturnikiem, dumnym ze swego wątpliwego pochodzenia, a właściwie bezrozumnym włóczęgą.

Nic nie ważąca muszka na szali wszechświata.

Rażące światło zgasło. Uchwyt Legiara osłabł. Pozwoliłem sobie unieść głowę.

Pani Toria siedziała wciąż w fotelu. Jej powieki powoli opadały. Tantala szła, potykając się, przez pokój. W końcu dotarła do celu, upadła przed Torią na kolana, zaglądając w zamykające się oczy.

– Luarze?!

Powieki Torii opuszczały się powoli, po troszeczku.

– Luarze! Luarze!… To ja!

Ręka pani Soll, spoczywająca na podłokietniku, uniosła się sztywnym, drewnianym ruchem. Jakby na nitce.

Na moment opuściła się na głowę byłej komediantki.

– Luarze!!!

Oczy Torii zamknęły się. Dłoń opadła bezwładnie. Mocniej przytuliłem Alanę do siebie. Wyprostowałem się. Ten, którego nazywano Baltazarem, stał już u drzwi. Jego palce gładziły polerowany pierścień na drewnianej klamce.

– Wybaczcie, moi państwo, że naruszyliśmy wasz spokój. I wyszedł, uśmiechając się zjadliwie.

Za nim pospieszył Orwin, pobladły i wychudły. Obejrzał się w progu.

– Lart… Marran… Już czas.

– Zdążymy – wycedził przez zęby Tułacz.

Dziekan Łujan ostrożnie pogładził włosy śpiącej córki. Pochylił się nad Tantalą, mimochodem muskając jej ramię.

– Nigdy nie mów „nigdy". Ani tak nie myśl.

Rzucił ostatnie spojrzenie na Torię, uśmiechnął się do Egerta, odszukał oczami Alanę i więcej się nie oglądając, poszedł ku drzwiom.

– Bardzo ryzykowaliśmy – syknął przez zęby Legiar.

– A co mogliśmy zrobić innego? – rzekł Tułacz, wzruszając ramionami. – Tu i bez nas znajdą się… obrońcy.

Obaj spojrzeli na mnie. Cofnąłem się, wtapiając w ścianę.

– Ty, Retano – powiedział Legiar z niezrozumiałym dla mnie zadowoleniem. – Miło mi cię poinformować, że twój przodek, Damir, był najlepszym ze sług… chciałem rzec, z ludzi. A ty… Co za szkoda, że podpadłeś pod Wyrok.

– Wszyscy od czasu do czasu czemuś podpadamy – zauważył z westchnieniem Tułacz.

I obaj spojrzeli teraz na Egerta, zastygłego przy fotelu żony w tej samej pozie, w jakiej wcześniej stał dziekan Łujan.

– Żegnaj – powiedział Tułacz.

– Do zobaczenia – rzekł Legiar z uśmiechem. Obaj wyszli.

Rozejrzałem się. Pokój był pusty, tylko Egert stał z dłońmi na ramionach żony, Tantala skuliła się na podłodze u nóg Torii, tylko Alana kurczowo czepiała się mojej dłoni…

Gdzie?!

Gdzie jest Czanotaks Oro?!

Alana krzyknęła, pokazując palcem na okno.

Szyby pokryły się mroźnymi wzorami. Od wewnątrz. W plątaninie lodowych łodyg wyraźnie odznaczał się kształt wielkich dłoni, przymarzniętych do szkła…

Lód się rozpuszczał. Szron tajał w oczach, spływając mętnymi strugami. Skurczone palce pękały, traciły kształt, znikały.

Z jakiegoś powodu bałem się deptać zacieki na dywanie.

– Zima? – spytał ktoś ze zdziwieniem za moimi plecami.

Odwróciłem się jak użądlony.

Pani Toria siedziała wciąż w fotelu. Przenosiła zdumione, coraz bardziej przytomne spojrzenie ze mnie na Alanę, z Alany na Tantalę. W końcu spotkała się oczami z Sollem i uśmiechnęła się niepewnie.

– Wołałeś mnie, Egercie? No to jestem…

Epilog

Na powierzchni czarnego nieba kołyszą się jeszcze ciemniejsze łodygi sitowia. Przez ten rozchwiany płot przebłyskują ognie. Te, które płoną na brzegu i te, które odbijają się w rzece. Nadal mętna, lecz już znacznie spokojniejsza, nie atakuje teraz wzburzoną falą, jak szaleniec, co oprzytomniał i zawstydził wcześniejszych poczynań.

Rozmyte brzegi osypały się i wyłysiały i tylko tu, w zakolu zdołały odrosnąć niezniszczone nurtem szuwary. Przewalam się na próżniaczym łożu z naniesionych wodą odpadków: sznurów, desek, małych kawałków. Na trzeźwo nie uleżałbym na nich długo, lecz tej nocy jestem kompletnie pijany.

Tam, w dole usypia duże miasto i tylko w domu pułkownika Solla (wiem o tym) światła nie zgasną do świtu. Przemywają rany służącej Diuli i lokajowi Klowowi, cucą starą nianię, nieprzytomną z nadmiaru wrażeń. Pani Toria Soll ze zdumieniem wpatruje się w postarzałą twarz męża, nakręcając na palce własny siwy lok. Ponuro błąka się po pokoju zrezygnowana Tantala, a moja żona Alana miota się między pragnieniem pocieszenia przybranej siostry a chęcią zapłakania na piersi cudem odzyskanej matki.

Jestem tam dzisiaj zbędny. Tym lepiej. Moja jest ta noc, uparte trzciny wyrastające z mułu i ognie na brzegu.

Chwilami wydaje mi się, że między rozkołysanymi łodygami stoi nieruchomo szczupły człowiek z płonącymi, krótkowzrocznie zmrużonymi oczami. Chcę zawołać ducha Damira, lecz powstrzymuję się, ponieważ tak naprawdę nikogo nie ma w szuwarach. To tylko ciemnieje zaczepiony o sęk drzewa czyjś płaszcz, porwany przez wodę.

I tak wkrótce zobaczę się z Damirem.

Chcę w to wierzyć. Nie proszę o inną laskę, tylko bym mógł po śmierci błąkać się po rodowym zamku, wzdychać, strasząc biednego Itera i niesłyszalnie rozmawiać z własnym pradziadkiem.

Lecz jeszcze daleko do tego.

Mokra ziemia mlaska pod czyimiś nogami. Rozchyla się ściana sitowia. Widzę sylwetkę. To nie upiorny krótkowidz, to kobieta… Ile sił i czasu straciła Alana, żeby mnie odnaleźć?

Śmieję się bezmyślnie, patrząc w rozgwieżdżone niebo. Jestem szczęśliwy, a wszyscy szczęśliwcy to głupcy…