Выбрать главу

Dla spotęgowania napięcia przerwał, mlaskając! przerzucił gumę z jednej strony języka na drugą, potem jeszcze raz i jeszcze, zrobił wielki, pęczniejący bąbel i aż zatrząsł! się z zadowolenia, kiedy ten bąbel pękł. – Matko, kurna, ale to były kominy, ale blachy! I odpal total! Przyświrowało się pigułkami, potem wjeżdżało na imprezę do „Rzeźni” czy „Offa”, bo najbardziej najarani didżeje, a nad ranem akcje, gdzie się dało – w krzakach koło filharmonii, za kioskiem przyj dworcu, na murku przed katedrą. Normalna huczka i ampleksus, jak mówił taki jeden profesor z Kortowa! Sucha Fućka to sobie od razu wycinała dziury w rajstopach, żeby nie trzeba było szarpać ani ściągać. Tylko słyszałem, jak ludzie dookoła trzaskali oknami. Luz, odlot, wolność totalna, życie na maksa!

– Uj, ladacznik z ciebie, Żebujka! – prychnął Babilon, pociągając przez słomkę sok marchwiowy z pudełka.

– Już nic nie pamiętam, ale jak sobie czasem pomyślę… – Żebujka poruszył się niespokojnie i ukradkiem podrapał gdzieś głęboko pod kołdrą. – Be lepiła potem bułki w piekarni na Likuzach, Sucha Fućka wyjechała do Stanów z takim jednym, co wygrał zieloną kartę. Odpadła teraz, na wiosnę, brata niedawno spotkałem, l wiecie co? Tak mnie to nosiło, że wziąłem rower i pojechałem dać na mszę za Suchą Fućkę. Ale do prawdziwego kościoła, do Józefa, nie do tych tam, kurna, komediantów. Zapomniałem nazwiska i ksiądz odprawiał mszę za Dżiolę, bo chciała, żeby tak na nią mówili… Jęknął sobie pod nosem, zamyślił się na chwilę, a potem mówił dalej, zadowolony, że nikt nie wszedł mu w słowo.

– Miałem jeszcze jednego malucha, zwyczajnego, prosto za sklepu, później szarego matiza metalika, różne większe daewoo, w które się upychało teściów, dzieciaki… Bez porównania. Tak nijakie przy tym staruszku, że coś tam pamiętam, ale mi się myli. Chociaż dzisiejszymi to już zupełnie nie można jeździć, mnie tam mdli. Ci biedni ludzie teraz w ogóle nie wiedzą, co to naprawdę znaczy „samochód”. Wsiadasz, zaraz cię fotel obłapuje i trzyma jak kaftan bezpieczeństwa, kask ci się na czole zamyka, głową nie ruszysz. Wciskasz gaz, wydłuża się i przysiada, podjeżdżasz do czegoś za blisko, sam hamuje, silnik nie pracuje, tylko skwierczy jak smalec. I te obowiązkowe komunikaty głosem: „Źle się czujesz, dziś nie prowadź”, „Pod lewym kołem temperatura plus 11”, „Siedzisz niewłaściwie”, „Skręcasz zbyt gwałtownie”, „Przyśpiesz”, „Zwolnij” – przedrzeźniał i zrzędził dalej: – Nie tylko w samochodzie. Całe życie za rękę, wszędzie cię instruują, jak i co masz robić, kiedy jeść, kiedy spać, w końcu kiedy umrzeć. Wolność przekręcona, wolność zaszczuta, wolność, kurna, zastraszona wolnością!

Żebujka tak się zatracił w patosie ostatnich słów, że nieomal już krzyczał na całą salę, nawet nie ocierając zaślinionych ust.

– Dokładnie! – potwierdził z oburzeniem łysy współtowarzysz spod przeciwległej ściany, którego łóżko stało vis a vis łóżka Irka. – Znajomy wnuka gruchnął w drzewo pod Bisztynkiem i taki fotel go po prostu zadusił.

Pogardliwie machnął ręką także ten milczący, unieruchomiony, z bejsbolówką na oczach. Ze zdjętych słuchawek, rzuconych byle gdzie między ręczniki i otwarte opakowanie pampersów, dochodziło do Irka stłumione, monotonne dudnienie hiphopu, którego tamten słuchał bez przerwy dniami i nocami.

„Gdzie można znaleźć miejsce schronienia, do jakiej go ostatecznego portu zawinąć, błądząc po oceanach własnego bólu? – myślał, pogrążając się w przedsennym bezruchu. – Jemu się udało. Uciekł do wielkiej dyskoteki, do laserów i stroboskopowych świateł. Muzyka musi być głośna, rytm tańca zabija rytm czasu. Wszystkie dziewczyny są nieśmiertelne, wszyscy mężczyźni twardzi i młodzi. Nie ma godzin, pór dnia, miesięcy, lat prawdziwa wieczność nie znosił podziałów. Świecą sztuczne słońca i sztuczne księżyce, bój tylko to, co martwe – nie przemija”.

W nocy znowu przypomniał o sobie ból. Dawka DFR – B widocznie przestawała działać i granice ciała Irka wypełniło nieznośne napięcie.

Oczekiwanie na cierpienie jest gorsze od samego cierpienia. Nie można oszukać go snem, myśleniem, zajęciem się czymkolwiek. Wielka cisza sprężona w klatce żeber, uciskająca ogryzek mózgu, obezwładniała i narzucała konieczność bezwzględnego skupienia się na samym sobie. Gdzieś głęboko pod nią, u korzeni kręgosłupa, kiełkowało znajome ćmienie. Pamięć, wola, charakter i zdolność odczuwania były teraz jednym wielkim uchem skierowanym do wewnątrz.

Bał się. Leżał bez ruchu, z oczami otwartymi w ciemności i nasłuchiwał, skąd wyruszy atak.

Salę rozświetlała tylko fioletowa lampka przy drzwiach; chrapaniu i posapywaniu śpiących towarzyszyło monotonne rzężenie klimatyzacji. Jedynie sąsiad obok wiercił się, drapał nerwowo, wpychał do nosa swoją nieszczęsną rurkę, która ciągle wypadała i plaskała o podłogę.

– Babilon… – syknął w tamtą stronę. – Nie śpisz?

– Raz zimno, kurczę mać, raz gorąco – odpowiedział taki sam szept.

– Babilon… Masz mieszkanie?

– Eee… Mnie już pół wieku temu w blokach coś śmierdziało i wiedziałem, że trzeba spadać. Jak tylko wujek zmarł, zaraz poszedłem na jego miejsce do tych kolejowych domów na Żeromskiego, bo nam zapisał. Wiesz, tych czerwonych… Gówniarze jeszcze byliśmy z Karola, rok po ślubie, Przedtem siedzieliśmy u starych na kupie. Stary się nawet wpieniał, że nora, że ciemno, wilgoć, centralnego nie ma, że

lepiej sprzedać, kupić jakieś auto, a resztę jemu pożyczyć. Aleja twardo, wziąłem jeden kredyt, drugi, potem się dokupiło lokal po sąsiadach z przeciwka i spoko – stoi do dzisiaj, jest OK, a cała wielka płyta naokoło – leży. Przecież starzy mieszkali w tym wieżowcu na Jagiellońskiej, gdzie się u nas zaczęła cała ta kałabania. Chwała Panu Bogu, nie dożyli. Najpierw poleciały balkony, wszystkich dziesięć, jeden w drugi, jak karty przy tasowaniu, wtedy, wiesz, na ten furgon z pepsicolą, co w telewizji na całą Polskę pokazywali. Potem fundamenty osiadły, zbrojenia przerdzewiały, każdy klocek odstawał w swoją stronę. Mówili: nic, nic, OK, norma, kurczę mać, trzeba po prostu środków na remont. Aż raz gościu jeden, niejaki Bujda, przyszedł nawalony do domu, pieprznął się spać, nad ranem przewrócił się na bok zbyt intensywnie i zleciał z szóstego piętra, bo nie było już ściany.

Z korytarza dobiegł stłumiony, basowy sygnał. Zaraz potem usłyszeli podwójny, szybki stukot obcasów. Po szkle w drzwiach przemknęły cienie dwóch postaci, a pomiędzy nimi długa platforma, obciążona workowatym kształtem. Kółka piszczały, jak we wszystkich wózkach tutaj, i bez słowa wsłuchiwali się w ten metaliczny spazm, dochodzący długo jeszcze z coraz dalszych czeluści szpitalnego labiryntu.

– Babilon… Ty mi powiedz w końcu, co to jest ten „piękny pokój”?

Sprężyny w sąsiednim łóżku zajęczały, jego lokator mościł się i przeciągał, wreszcie znieruchomiał, oparł głowę na łokciu tak, że nad blatem szafki zamajaczyła jaśniejsza plama jego twarzy.

– To nie wiesz?

– Nie.

– Serio? Nigdy nie słyszałeś?

Rurka znowu wypadła mu z nosa. Kichnął, zanim ją tam na powrót ulokował, a potem podłubał jeszcze chwilę w obydwu dziurkach.

– Podobno jest tu taki oddział, i to od początku, jak zbudowali ten szpital ze trzydzieści lat temu. No, wiesz, taki oddział, gdzie każdy może, na własną prośbę, tego… – wykonał jakiś gest, niewidoczny w ciemnościach.

– Umrzeć na własną prośbę.

– Dokładnie. Ale to chyba nie jest złe! Tylu ludzi się męczy niepotrzebnie. A tak wiesz, kiedy, gdzie, jak sam zarządzisz. Już cię śmierć nie zaskoczy, nawet ją można uprzedzić i powiedzieć: „Spadaj, larwo!” Wszystko spokojnie, wszystko, jak ty chcesz. Mówią, że „piękny pokój” to taka wirtualna projekcja z ekstra aparaturą, podobno z dotacji Światowej Organizacji Zdrowia. Kładą cię tam, podłączają, zamawiasz sobie scenerię. Las w słońcu albo plażę na Bahamach, albo dżunglę, albo może komnatę szkockiego zamku w ciemny, jesienny wieczór. Niektórzy wolą na pewno panienki, oczywiście można, bo wszystko można. Elektronika wchodzi, las pachnie rozprażoną korą, morze szumi, czujesz słoną bryzę, trzaskają polana w kominie i paruje wino z korzeniami albo wydaje ci się, że odwalasz ostatniego sztosa – głos Babilona nabrał tonu tkliwego i przepojonego nutą tęsknoty. – Tak możesz podobno godzinami, długo, ile chcesz. A potem dajesz tylko jedną komendę i powoli zapominasz, kim jesteś, ile masz lat, jak obrzydliwie wyglądasz. Wtapiasz się w to otoczenie i nawet nie zauważasz, kiedy już minąłeś.

– Matko, co za pierdoły! – Irek parsknął śmiechem. – Co za pierdoły! Z pięćdziesiąt lat temu… Gdzie tam pięćdziesiąt! Za PRLu jeszcze słyszałem takie słuchowisko w radiu, w Trójce, w Powtórce z rozrywki!

– Nie wiem, ja tam żadnej Trójki nie słuchałem – warknął Babilon obruszony. – Ale jak na mnie przyjdzie czas, to się sam zgłoszę. A co! Ja tam się nie dam kostusze ani choróbskom przechlapać. Pan, kurczę mać, jestem! Gdzie spojrzeć, mam prosto! – dodał z pasją.

Tym razem atak nastąpił na wysokości serca. Ból promieniował spod mostka, płonął i przygasał między łopatkami jak rozdmuchiwany żar. Nie można było oddychać. Każde poruszenie klatką piersiową sprawiało wrażenie stalowego klina wbijanego na skos, przez przeponę, kości kręgowe, i przygważdżającego do łóżka. Przechylił lekko głowę, złożył usta, jakby chciał zagwizdać, i ostrożnie wciągał wąskie strużki powietrza. Rozpalona do czerwoności tama zaległa w poprzek ciała, od pachy do pachy. Wydawało mu się, że za nią nie ma niczego. Nie czuł brzucha i nóg; czuł wilgoć, lepkość kałuży. Nie był pewien, czy to pot, czy też stracił już władzę nad pęcherzem.

– Babilon!…jęknął.

Tamten jednak spał, odwrócony plecami.

Irek nadludzkim wysiłkiem podniósł ręce do góry i po paru próbach namacał przycisk dzwonka. Siostry zwykle nie przychodziły, ale kiedy nacisnął raz, drugi, a potem jeszcze kilka razy, usłyszał kroki i zobaczył za szybą ciemną sylwetkę.

To była doktor Gudrun. W półmroku gęstwina jej cienkich warkoczyków opalizowała zmiennymi kolorami, piękną głowę oplatały smugi fioletu, błękitu, żółci, jasnej zieleni.

– Chyba znowu masz problem bólu?

Nie odpowiedział. Ścisnął czubki jej palców. Były chłodne i miały gładkość kredowego papieru.

– Spacerowanie w twojej sytuacji nie jest najlepszym pomysłem – powiedziała, przesuwając czytnikiem po jego piersiach i ramionach.

Potem zrobiła zastrzyk.

Zniósł to o wiele gorzej niż poprzednio. Nie mógł już powstrzymać ślinotoku. Poduszka po paru minutach stała się mokra i napęczniała.

Chwyciły go torsje, których też, w przeciwieństwie do poprzedniego razu, nie mógł opanować.

Wszyscy przykryli się z głowami, udając, że śpią i niczego nie słyszą.

Wymioty były jednak prawdziwą erupcją radości. Ból odchodził, przychodziła lekkość. Czuł się tak, jakby do wiadra, nadstawianego przez krzywiącą się z obrzydzenia pielęgniarkę, wraz z ohydną, słodką strugą uciekło całe cierpienie i strach.

Bez niczyjej pomocy dotarł pod prysznic i drżąc na całym ciele, umył się od stóp do głów. Kiedy zaspana, naburmuszona kobieta z siwym paskiem włosów przez środek wygolonej czaszki i miedzianym kółkiem przebijającym brew przyniosła świeżą pościel, mógł przeżyć zapomnianą rozkosz ciepła miękkiego posłania, opadania ciężkich powiek, wchodzenia w spokój, jaki przynosi ciemność. Przetrwał resztę tej nocy najlepiej, jak tylko można – bez snów.