Irek chciał wykrzyknąć, że nie tylko wie, że nawet tam był. Ugryzł się jednak w język.
– Tu, niedaleko. Drzwi z numerem 21, zaraz po prawej.
– A jak oni to… No, żeby gościa, kurczę mać, tego… Na pewno wiesz.
– Możesz się zgłosić, kiedy chcesz. Aleja niczego nie wiem, bo od czasu, jak tu jestem, nikt się nie zgłosił. Do tego chyba bardzo rzadko dochodzi. Naprawdę nic się nie dzieje, cisza, spokój, nawet przyjemnie, tak uzdrowiskowe. Leż sobie, odpoczywaj.
W środku nocy dźwignął się zdeterminowany, z mocnym postanowieniem, którego już nic nie było w stanie zmienić. Na palcach, z kapciami w ręku ruszył przed siebie ciemnym korytarzem. Bezszelestnie zbliżył się do łazienki dla obłożnie chorych. Odetchnął z ulgą, była otwarta. Ostrożnie wszedł, unikając trzasków i stuków. Zapalił światło, minął pierwsze pomieszczenie z szafami na bieliznę, potem następne ze stołami natryskowymi. Nad bidetem umieszczone byty w ścianie dwa wywietrzniki, zamknięte niklowanymi kratkami, ściśle przylegającymi do białej glazury. Cmon mówił o jednym. Który to ten właściwy? Jak je otworzyć?
Próbował podważyć paznokciem. Bez rezultatu, szczelina była za wąska. Rozejrzał się naokoło, łazienka lśniła czystością, nigdzie nie spostrzegł żadnego przedmiotu, który mógłby posłużyć mu za narzędzie. Rozważał, czy nie wrócić do sypialni po łyżkę. Obszukał jednak jeszcze raz wszystkie kąty i szczęśliwym zrządzeniem losu za koszem na śmieci znalazł stary grzebień. Policzki piekły z wrażenia. Włożył grzebień pomiędzy kratki i opierając jego koniec o mur wewnątrz wywietrznika, zaczął wypychać pokrywę do przodu. Drgnęła, ale dalej siedziała mocno, grzebień natomiast giął się i nie można już było wywierać nim żadnej siły.
Odszedł dwa kroki, kombinował, co dalej. Wyciągnął czerwony pasek ze szlafroka, przeplótł go przez kratki, chwycił mocno i zapierając się nogą o ścianę, szarpnął z całej siły.
Pokrywa puściła, złapał ją w ostatniej chwili i ciężko dyszał ze zmęczenia. Pełen emocji wsadził rękę do otworu.
Niestety; obmacał środek gruntownie, dotarł do obudowy znajdującego się tam pochłaniacza pary, ale niczego nie znalazł.
Obmył twarz zimną wodą, postał trochę, oparty o umywalkę, i zabrał się do drugiego wywietrznika. Tu sprawa była trudniejsza. Pokrywę wciśnięto mocniej, grzebień pękł, metalowa krata w trakcie wyciągania wymknęła się z rąk i z brzękiem spadła na posadzkę.
Odczekał chwilę, przerażony, a potem zaczął penetrować biegnący w dół ścienny tunel. Tu również niczego nie było. Cmon musiał kłamać.
Usiadł, kompletnie zrezygnowany, na krawędzi bidetu. Pochylił głowę, ukrył twarz w dłoniach i łajał siebie za to, że tak bardzo jest naiwny i głupi. Siedział długo, bo nie potrafił zebrać sił do powrotu.
W pewnej chwili usłyszał trzask zamka, szelest i kroki. Wzdrygnął się ze strachu, wyprostował kark.
Zajaśniały nad nim włosy Majami.
– Idziesz… – powiedziała cicho.
Bał się, jak siostra zechce teraz postąpić, że znowu raban, Wszechwłoga w całej okazałości: tyrady, wytknięcia, upomnienia, a może nawet gorsze konsekwencje, jakie mógłby dla niego mieć w zanadrzu. Przypomniał sobie, co doktor opowiadał o domu wariatów na Zielonej Górce, i dreszcze przeszły mu po plecach.
– Idziesz… – powtórzyła Majami i wyciągnęła z kieszeni torebkę pokrytą migocącym nadrukiem jakiegoś sklepu spożywczego. – Wiedziałam, że będziesz tu tego szukał. Zabrałam, żeby się nie zniszczyło.
W torebce znajdował się osobisty modem Cmona i dwie karty chipowe. Nie wierzył własnym oczom.
– Dlaczego pani to robi?
Lekko umalowane usta zadrżały dziwnie.
– Dla niego. Chcesz wiedzieć? Kochałam go. Jego, nie ten wiórek, który zwieźliśmy na dół do utylizacji. Prawdziwa kobieta nigdy nie kocha ciała dla ciała. Kochałam Cmona; wszystko, co napisał, co zagrał. Od małego dziecka nie rusza mnie żadna inna muzyka. Sześćdziesiąt dziewięć lat nas dzieliło, los, ten cholerny, złośliwy karzeł, nie pozwolił nam żyć w jednym czasie. Mało nie zemdlałam, kiedy go tu przywieźli. On się nawet nie domyślał.
Wzięła Irka za rękę i ostrożnie, żeby nikt nie widział, przeprowadziła do oddziałowego ogródka. Górne światła były tam pogaszone, świeciły tylko małe żarówki, ukryte w zieleni. Przez chwilę zatęsknił za długimi, spokojnymi godzinami, spędzanymi w takiej scenerii, za ciszą i świeżym oddechem letniej nocy.
Otworzyli magazyn sprzątaczek, do którego wejście zasłaniał żywopłot ze sztucznego bukszpanu. Minęli rząd odkurzaczy, półki z pojemnikami płynów do dezynfekcji i środków czystości, szafy na przybory i stanęli przed umieszczonymi w samym kącie małymi drzwiczkami z wytartym napisem „Service”.
Majami pogładziła go po policzku.
– Idź. Jesteś silny i dzielny, podziwiam cię. Tędy wyjdziesz, choć to daleko. Trzymaj się tylko brązowej linii na ścianie, dasz sobie radę.
Zamek w drzwiczkach odskoczył po wydaniu komendy głosem, buchnął zaduch zatęchłych, nieklimatyzowanych pomieszczeń. Wychodząc, Irek musiał się schylić, żeby nie zaczepić o futrynę, znalazł się też od razu na bardzo wąskich, skąpo oświetlonych stopniach, prowadzących w dół. Schodził powoli, człapiąc kapciami, z braku poręczy macając prawą ręką chropowaty, byle jak otynkowany mur. Pokonał w ten sposób trzy piętra, na których z trudem minęłoby się dwóch ludzi, aż nieoczekiwanie schody doprowadziły go do szerszego korytarza. Było tam chłodniej, czuło się ruch powietrza, było jaśniej, umieszczone co kilkanaście metrów lampy rzucały nieruchomą, srebrną poświatę. Bez trudu dostrzegł też brązowy pas, znak szpitalnego ciągu komunikacyjnego; kłopot z tym, że korytarz biegł w obydwie strony, a on nie wiedział, czy skręcić w lewo, czy w prawo. Przypomniał sobie konfigurację budynków, położenie pawilonu Oddziału O-L wobec centralnego gmachu Szpitala Nieustającej Pomocy, i zdecydował się na ten ostatni kierunek. Długo szedł przed siebie. Czubkiem głowy nieomal ocierał się o rury różnego przekroju, wiązki przewodów, węzły instalacji, rozchodzących się do mijanych co jakiś czas bocznych korytarzy, z których wiało gorącem i suchością.
Nie bał się niczego, chociaż pomyślał, że mógłby stanąć oko w oko, brzuch w brzuch z patrolem ochrony albo stróżem obchodzącym na służbie takie miejsca. Przypomniał mu się nawet jakiś stary film, na którym strażnicy z latarkami ganiali bandytów po identycznych wnętrzach.
Nad sobą czuł ciężar dwudziestu szpitalnych kondygnacji, wyobraził sobie pnące się w górę podłogi i sufity, setki, tysiące łóżek, setki, tysiące osobnych lęków, życiowych labiryntów, tęsknot, ataków bólu. Wszechwłoga pewnie i tu stworzyłby jakąś metaforę, Irek tego nie potrafił, wiedział jednak, że chce być daleko, najdalej, nawet za cenę najwyższą, a słowo „najwyższa” znaczyło teraz naprawdę to, co znaczyło.
Doszedł do miejsca, w którym prowadzono kiedyś niedokończone prace albo musiała wydarzyć się jakaś awaria. Na posadzce stały kałuże, niektóre nie do ominięcia, tynk był zdarty, tak że światło, padające tu z jeszcze rzadziej umieszczonych lamp, odsłaniało surowe bloki betonu. Najgorsze, że wraz z tynkiem znikła też przewodnia brązowa linia.
Korytarz rozszerzył się wkrótce w obszerne pomieszczenie. Stały tam archaiczne, dawno wycofane z użycia