Выбрать главу

W sobotę rano ubrał się i wyszedł. Zostawił na stole modem Cmona, starannie zamknął drzwi, chipowe karty zniszczył i wyrzucił do kosza.

W spożywczym supermarkecie dla kobiet sieci FADRA kupił puszkę piwa „Napój cienisty” z podobizną Leśmiana, otoczoną wieńcem z chmielowych szyszek, wsadził ją do kieszeni i pojechał na dworzec autobusowy.

Czekał długo, ale w końcu złapał odpowiedni kurs. Autobus bezszelestnie sunął starą szosą warszawską, pustą w południe, nieuczęszczaną, służącą dziś tylko mieszkańcom okolicznych wsi. Za Stawigudą skręcił w piękną, leśną drogę do Plusk i tam Irek wysiadł na samotnym przystanku. Z chłodnego wnętrza prosto w słoneczny żar, przepojony żywicą, wonią rozgrzanego igliwia.

Ścieżką prowadzącą w dół zszedł ku jezioru. Jak za dawnych czasów było migotliwe i srebrne, broniło się przed upałem ledwie zauważalną mgiełką.

Usiadł pod drzewem i pił piwo. Izotermiczna puszka doskonale trzymała chłód, który drobnymi bąbelkami drapał w podniebienie, a potem rozchodził się po brzuchu, łagodząc na chwilę gorączkę i kiełkujący gdzieś głęboko ból. Nie rozmyślał, patrzył na grę słońca w koronach sosen.

– Leśniczówka Ustrych… – powtarzał.

Nagle zorientował się, że nie jest sam. Niedaleko, za większą kępą traw leżała przytulona para młodych ludzi. Kochali się przedtem albo spali w cieniu, teraz zaczęli rozmawiać.

– Nie chce mi się nawet myśleć o końcu urlopu – mówił chłopak. – Jak mogę wrócić do normalnego życia, kiedy nie umiem normalnie żyć? Mam dość serwerów, rzygam informacjami, ten cały natłok mnie ogłupia, robi ze mnie nakręconą maszynkę. Chciałbym tak cały czas leżeć z tobą albo być w lesie, albo móc nie wiedzieć, co będę robił za miesiąc o piętnastej trzydzieści. Pożyć z dnia na dzień, zjeść coś, czego nie ma w diecie, nie być dostępnym przez sieć o każdej porze…

– Jutro wyrzucimy modemy – rozległ się głos dziewczyny. – Decydujemy się, nie będziemy w kółko tylko o tym gadać. Od września nie idę do pracy, chcę naprawdę żyć i naprawdę się cieszyć! A teraz – do wody! Precz ze zgniłym światem!

Podnieśli się, chwycili za ręce. Byli całkowicie nadzy, zupełnie pozbawieni włosów. Wbiegli do jeziora jak do ożywczego źródła, skacząc i szalejąc tak, że w wodnych bryzgach na chwilę ukazała się tęcza.

Irek również powstał i ruszył dalej brzegiem. Szedł, chłonąc błotną wilgoć, przecinając fale woni rozgrzanego słońcem sitowia. W miejscu, gdzie otwierała się niewielka zatoczka, zobaczył rybaka z wędką, siwowłosego mężczyznę, siedzącego na pomoście zbitym z kilku desek. Zapytał o leśniczówkę Ustrych.

Rybak odwrócił głowę, wskazał na wylot leśnej przesieki, której koniec zamazywał się w dali.

– Dobrze, że pan pyta. Tędy! Trzeba tylko iść po słonecznej stronie, wtedy na pewno pan trafi.

Irek, rozkopując nogami nagrzany piasek, posłusznie podążył we wskazanym kierunku.

– Ja jestem las, widzialny brat czasu – usłyszał nagle w sobie wyraźny głos. – Nic się nie zmieniam, a ty zmieniłeś się tak bardzo. Rosnę z nieskończoności w nieskończoność. Moja ciemność, moja wilgoć, moje ciche, słoneczne przestrzenie trwają obok świata. Nikt mnie do końca nie pozna, nic mnie nie dotyczy. Przeżywam poranki chłodne jak muśnięcia ust, pomarańczowe popołudnia, srebrne, sierpniowe noce. Wiatr niesie z daleka echa wielkich eksplozji, gdzieś tam przetaczają się nawałnice wydarzeń, kwitną i gasną mody, zbiorowe histerie, ludzkie żywoty. Szosami wyrżniętymi na wylot w moim ciele pędzą mechaniczne pudła. Ich szum narasta z oddali, migają niewyraźne twarze, przykryte połyskliwym szkłem, potem ustaje, zamiera gdzieś w perspektywie, a wraz z nim polityka, namiętności, rachunki do zapłacenia – cały galimatias wypełniający te biedne, uwożone w dal głowiny. Cisza, która następuje później, jest świadectwem mojego triumfu. Nieważne, ile masz lat, gdy wchodzisz między drzewa, gdy czujesz pod butami suchy, zapadający się mech, gdy idąc, roztrącasz zaległe jedne na drugich, wytopione przez rozpalone powietrze pokłady zapachów lata. Ułóż się w zielonym świetle i patrz, bo jestem pryzmatem marzeń, przyłożonym do oka, by widzieć wszystko naraz.

Zatracił wszelką rachubę, nie wiedział, jak wiele przeszedł. Zapadał zmierzch, płynęły godziny, dalej nie mógł już iść.

Ze zdziwieniem przyjął ogromniejące niebo i dotknięcia sosnowych igieł.

Zaskoczony spojrzał pod stopy. Zobaczył, że stoi na kuli, która nieoczekiwanie zaczyna się zmniejszać. Za chwilę była to już piłeczka, ginąca w zimnym, granatowym oceanie.

Zatrzaśnięte bramy otworzyły się i poczuł słodką sytość oraz pewność Wszechwiedzy, pozwalającej ogarnąć początek i koniec, stanąć ponad czasem. Z czystej ciekawości zerknął zatem jeszcze raz pod nogi i ujrzał już tylko mały, bezludny glob, podobny do orzecha włoskiego, łudzący oczy obcych astronomów martwym światłem. Zrozumiał, że ta nikomu niepotrzebna kulka, taki śmieć właściwie, dla niego też nic już nie znaczy.

„No i, w gruncie rzeczy, co się stało?” – pomyślał.

Olsztyn, grudzień 1999