Jak to się, u diabła, stało?
Jamie Turner wiedział mnóstwo o komputerach, ale nigdy czegoś takiego nie widział. Jedyne wyjaśnienie mogło być takie, że pierwszy komputer – należący do college’u – ma z innymi wydziałami jakiś układ, według którego zadania zajmujące zbyt dużo czasu zostają automatycznie przekazane do szybszych maszyn.
Zupełnie niewytłumaczalny był jednak fakt, że program Jamiego został przekazany do wielkiego zespołu równoległych superkomputerów Centrum Badawczego Obrony w Colorado Springs, jednego z najszybszych systemów komputerowych na świecie. A także jednego z najlepiej zabezpieczonych, do którego właściwie nie sposób się włamać (Jamie sam się o tym przekonał; próbował). Mieściły się tam ściśle tajne informacje, z których dawniej nie mógł korzystać żaden cywil. Jamie przypuszczał, że zaczęli wynajmować system, aby w ten sposób zmniejszyć ogromne koszty utrzymania zespołu. Z zachwytem wlepił oczy w monitor i zobaczył, że maszyny centrum zabrały się do łamania kodu Booty’ego z zawrotną prędkością.
Cóż, jeśli rzeczywiście w komputerze siedzi duch, to może to być dobry duch. Może to nawet fan Santany, pomyślał, śmiejąc się do siebie.
Jamie przystąpił do drugiego hakerskiego zadania, które musiał wykonać przed Wielką Ucieczką. W ciągu niecałej minuty przedzierzgnął się w technika w średnim wieku, pracującego w West Coast Security Systems Inc.; właśnie nieszczęśliwie zapodział się gdzieś schemat instalacji alarmowej drzwi pożarowych model WCS 8872, którą właśnie próbował naprawić, potrzebował więc pomocy kierownika technicznego.
Kierownik bardzo chętnie spełnił jego prośbę.
Phate, siedząc w swojej pracowni-jadalni, przyglądał się szalonej pracy programu Jamiego Turnera w superkomputerach Centrum Badawczego Obrony, dokąd właśnie go wysłał z zadaniem złamania hasła.
Sysadmini centrum nie mieli pojęcia, że przejął root w potężnych komputerach, które poświęcały swój czas, wart już dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, tylko i wyłącznie po to, żeby uczniak szkoły średniej mógł otworzyć jedną bramę.
Phate zbadał postęp pracy superkomputera w college’u, z którego korzystał Jamie, i od razu stwierdził, że nie uda mu się podać kodu na czas, żeby chłopak mógł się wymknąć ze szkoły o wpół do siódmej i spotkać z bratem.
Co oznaczało, że Jamie zostanie bezpiecznie za murami Świętego Franciszka, a Phate przegra tę rundę. Wariant nie do przyjęcia.
Wiedział jednak, że równoległe komputery Centrum Badawczego Obrony z łatwością złamią kod przed wyznaczoną porą.
Gdyby Jamie Turner dostał się dziś wieczorem na koncert – na co się na razie nie zanosiło – musiałby podziękować Phate’owi.
Phate dostał się do sieci rady planowania przestrzennego San José, gdzie znalazł wniosek od dyrektora szkoły im. Św. Franciszka, który chciał wybudować mur z bramą i potrzebował zgody rady. Phate ściągnął dokumenty, a potem wydrukował plany szkoły i otaczających ją terenów.
Kiedy oglądał plany, komputer wydał krótki dźwięk, a na ekranie rozbłysnął symbol skrzynki – znak, że dostał e-mail od Shawna.
Ogarnęło go radosne podekscytowanie, jak zawsze gdy dostawał wiadomość od Shawna. Miał wrażenie, że ta reakcja stanowi ważny klucz do zrozumienia rozwoju osobowości Phate’a – nie, lepiej Jona Hollowaya. Wychował się w domu, gdzie było bardzo mało miłości, za to mnóstwo pieniędzy, i wiedział, że wyrósł na chłodnego, nieczułego człowieka. Czuł obojętność wobec wszystkich – rodziny, współpracowników, kolegów ze szkoły i niewielu ludzi, z którymi próbował utrzymywać stosunki. A jednak głębia uczuć, które Phate żywił do Shawna, dowodziła, że nie jest emocjonalnie pusty, że drzemią w nim prawdziwe pokłady miłości.
Chcąc jak najszybciej przeczytać wiadomość, wylogował się z sieci rady i otworzył e-mail.
Kiedy jednak czytał suche słowa, uśmiech spełzł z jego twarzy; zaczął szybciej oddychać, czując, jak wzmaga się tętno.
– Chryste – wykrztusił.
Treść wiadomości sprowadzała się do tego, że policja jest na tropie, i to o wiele bliżej rozwiązania, niż przypuszczał. Wiedzieli już nawet o zabójstwach w Portland i Wirginii.
Potem spojrzał na drugi akapit i doczytał tylko do miejsca, w którym była mowa o Parku Millikena.
Nie, nie…
Wpadł w prawdziwe kłopoty.
Phate wstał zza biurka i zbiegł do piwnicy. Przelotnie spojrzał na jeszcze jedną plamę zaschniętej krwi na podłodze – krwi Lary Gibson – a potem otworzył niską szafkę i wyciągnął z niej ciemny, zaplamiony nóż. Podszedł do szafy ściennej, otworzył ją i zapalił światło.
Dziesięć minut później mknął jaguarem w stronę autostrady.
Na początku Bóg stworzył sieć Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych zwaną ARPANET, która rozkwitła, rodząc Milnet, z ARPANET-u i Milnetu zrodził się Internet, a Internet, oraz jego potomek Usenet i światowa pajęczyna WWW stały się trójcą, która odmieniła życie Jego ludzi na wieki wieków.
Andy Anderson – który w taki właśnie sposób opisywał Sieć na zajęciach z historii komputerów – jadąc przez Pało Alto i widząc przed sobą Uniwersytet Stanforda, uznał, że to jednak trochę zbyt lekka i prosta wersja wydarzeń. Bo to właśnie w położonym niedaleko Instytucie Badań Stanforda w 1969 roku Departament Obrony stworzył pierwowzór Internetu, łącząc instytut z Uniwersytetem Kaliforni w Los Angeles, Uniwersytetem Kalifornii w Santa Barbara i Uniwersytetem Utah.
Szacunek, jaki Andy Anderson żywił do tego miejsca, szybko się jednak ulotnił, gdy przez siąpiący deszcz dostrzegł opuszczone wzgórze zwane Kopcem Hakerów w Parku Johna Millikena. Zwykle roiło się tam od młodych ludzi wymieniających programy i opowiadających sobie nawzajem o własnych wyczynach w cyfrowym świecie. Ale dziś kwietniowa mżawka wszystkich stąd wygoniła.
Zaparkował, naciągnął wymięty, szary kapelusz, który dostał na urodziny od swojej sześcioletniej córeczki, wysiadł z samochodu i ruszył przez trawę, stawiając długie kroki, a po każdym z jego butów spływały strużki deszczu. Był niezadowolony z braku świadków, którzy mogliby naprowadzić go na trop prowadzący do Petera Fowlera, handlarza bronią. Ale pośrodku parku znajdował się osłonięty mostek; czasem, kiedy padało albo było zimno, dzieciaki zbierały się właśnie tam.
Jednak podchodząc bliżej, Anderson dostrzegł, że mostek też jest pusty.
Przystanął i rozejrzał się wokół. Jedyni ludzie, jakich widział, na pewno nie byli hakerami: starsza kobieta spacerująca z psem i biznesmen rozmawiający przez komórkę pod zadaszeniem jednego z budynków uniwersyteckich.
Anderson przypomniał sobie kafejkę w centrum Pało Alto, niedaleko Hotelu Kalifornia, gdzie schodzili się cybermaniacy, żeby popijać mocną kawę i raczyć się opowieściami o nieprawdopodobnych hakerskich dokonaniach. Postanowił tam zajrzeć i sprawdzić, czy ktoś słyszał o Peterze Fowlerze czy kimś innym sprzedającym w okolicy noże. Jeśli nic nie wskóra, wejdzie do budynku wydziału informatyki i popyta profesorów i starszych studentów, czy nie widzieli kogoś, kto…
Nagle detektyw zauważył niedaleko jakiś ruch.
Pięćdziesiąt stóp od niego, przedzierając się przez krzaki, zmierzał ukradkiem w stronę mostka młody człowiek. Rozglądał się z niepokojem, najwidoczniej zdjęty lękiem.
Anderson ukrył się za gęstym jałowcem. Serce waliło mu jak młot – wiedział bowiem, że ten człowiek to zabójca Lary Gibson. Miał dwadzieścia kilka lat i był ubrany w kurtkę dżinsową, z której musiały pochodzić niebieskie włókna znalezione na ciele kobiety. Miał jasne włosy i gładko ogolone policzki; zarost, jaki nosił wtedy w barze, musiał być sztuczny, przyklejony klejem używanym do charakteryzacji teatralnej.