Выбрать главу

Socjotechnika…

Kurtka mężczyzny odchyliła się na moment i Anderson zobaczył wystającą zza pasa rękojeść noża Ka-bar. Zabójca szybko okrył się szczelniej kurtką i wkrótce znalazł się na mostku, gdzie skrył się w cieniu zadaszenia i wyjrzał na zewnątrz.Wciąż pozostając poza zasięgiem jego wzroku, Anderson zadzwonił do policyjnej centrali operacji terenowych. Chwilę później usłyszał dyżurnego, który zapytał go o numer odznaki.

– Cztery trzy osiem dziewięć dwa – szepnął w odpowiedzi Anderson. – Proszę o natychmiastowe wsparcie. Widzę podejrzanego o zabójstwo. Jestem w Parku Johna Millikena w Pało Al to, narożnik południowo-wschodni.

– Zrozumiałem, cztery trzy osiem – odrzekł. – Podejrzany jest uzbrojony?

– Widzę nóż. Nie wiem, czy ma broń palną.

– Jest w pojeździe?

– Nie – powiedział Anderson. – W tej chwili porusza się pieszo.

Dyżurny poprosił go, żeby zaczekał. Anderson patrzył na zabójcę nieruchomo spod zmrużonych powiek, jakby go chciał przygwoździć wzrokiem. Szepnął do centrali:

– Kiedy mogę się spodziewać wsparcia?

– Zaraz, cztery trzy osiem… dobrze, informuję cię, będą za dwanaście minut.

– Nie możecie tu nikogo wcześniej przysłać?

– Nie, cztery trzy osiem. Możesz zostać w pobliżu podejrzanego?

– Spróbuję.

Ale właśnie w tym momencie mężczyzna ruszył w dalszą drogę. Zszedł z mostku, kierując się w stronę chodnika.

– Centrala, podejrzany ruszył. Kieruje się na zachód przez środek parku, w stronę budynków uniwersyteckich. Będę się trzymał blisko niego i informował o położeniu.

– Zrozumiałem, cztery trzy osiem. NDJ jest w drodze.

NDJ? Co to znowu za cholerstwo? Ach, tak: najbliższa dostępna jednostka.

Łapiąc się drzew i krzaków, Anderson zbliżył się do mostka, kryjąc się przez wzrokiem zabójcy. Po co tu wrócił? Znaleźć następną ofiarę? Zatrzeć siady wcześniejszej zbrodni? Kupić nową broń od Petera Fowlera?

Zerknął na zegarek. Upłynęła niecała minuta. Może powinien zadzwonić jeszcze raz i powiedzieć, żeby radiowóz podjechał cicho? Nie wiedział. Pewnie w takich sytuacjach obowiązywały jakieś procedury, które musieli świetnie znać tacy gliniarze jak Frank Bishop i Bob Shelton. Anderson był przyzwyczajony do zupełnie innej pracy policyjnej. On prowadził pościgi, siedząc w furgonetkach przed monitorem laptopa Toshiba podłączonego do systemu radionamierzania Cellscope. Przypomniał sobie: ma broń…

Spojrzał na masywną rękojeść glocka. Wyciągnął go z kabury i trzymał lufą w dół, z palcem na zewnątrz spustu, jak zdaje się trzeba.

Nagle przez mżawkę usłyszał cichy elektroniczny świergot.

Zadzwonił telefon komórkowy zabójcy. Mężczyzna wydobył aparat i przyłożył do ucha. Spojrzał na zegarek, powiedział parę słów. Potem schował telefon i zawrócił.

Cholera, wraca do samochodu, pomyślał detektyw. Zgubię go…

Jeszcze dziesięć minut do przybycia wsparcia. Jezu…

Andy Anderson uznał, że nie ma wyboru. Postanowił zrobić coś, czego jeszcze nigdy nie robił: samodzielnie dokonać aresztowania.

Rozdział 00001001/dziewiąty

Anderson przesunął się w stronę niskiego krzewu. Morderca szedł ścieżką szybkim krokiem, z rękami w kieszeniach.

Anderson uznał, że to dobrze; jeśli będzie miał unieruchomione ręce, trudniej będzie mu sięgnąć po nóż.

Zaraz, zaraz, zastanowił się, a jeżeli w kieszeni ma schowany pistolet?

Dobra, trzeba o tym pamiętać.

I pamiętaj, że może tam mieć spray Mace, gaz pieprzowy albo łzawiący.

I pamiętaj, że może po prostu zawrócić i sprintem uciec. Detektyw nie miał pojęcia, co by wtedy zrobił. Jaka jest procedura postępowania podczas ucieczki sprawcy? Można strzelić mordercy w plecy?

Przymknął już kilkudziesięciu przestępców, ale zawsze miał wsparcie gliniarzy w rodzaju Franka Bishopa, którzy w posługiwaniu się bronią i zatrzymywaniu niebezpiecznych podejrzanych mieli taką wprawę jak Anderson w kompilacji programu w C++.

Detektyw zbliżył się do mordercy, w duchu dziękując deszczowi, że zagłusza odgłos jego kroków. Szli teraz równolegle po obu stronach rzędu wysokiego bukszpanu. Anderson kulił się, spoglądając przez gęsty deszcz. Widział teraz dobrze twarz zabójcy. Obudziła się w nim ogromna ciekawość: co pcha młodego człowieka do popełniania tak strasznych zbrodni? Podobną ciekawość odczuwał, badając kody programów lub głowiąc się nad sprawami prowadzonymi przez CCU – ale tym razem była o wiele silniejsza. Mimo że rozumiał zasady informatyki i przyczyny zbrodni, jakie ta nauka umożliwiała, to ten przestępca idący przez park stanowił dla Andy’ego Andersona prawdziwą zagadkę.

Gdyby nie nóż, gdyby nie pistolet, który być może ściskał w dłoni ukrytej w kieszeni, mężczyzna mógłby się wydawać nieszkodliwy, niemal sympatyczny.

Detektyw otarł dłoń o koszulę, osuszając krople deszczu, i mocno chwycił glocka. Szedł dalej. To zupełnie coś innego niż zdejmowanie hakerów w kafejkach internetowych albo przedstawianie nakazu aresztowania małolatowi w domu, gdzie największym zagrożeniem był talerz zepsutego jedzenia stojący obok komputera.

Bliżej, jeszcze bliżej.

Dwadzieścia stóp dalej ich trasy się przecinały. Za chwilę Anderson nie będzie już miał żadnej osłony i zostanie zmuszony do akcji.

Na moment opuściła go odwaga i przystanął. Pomyślał o swojej żonie i córce. O tym, jak obco się teraz czuje i że grunt usuwa mu się spod nóg. Myślał: idź za nim aż do samochodu, zapisz numery, a potem postaraj się go nie zgubić.

Potem jednak pomyślał o wszystkich ofiarach, które zginęły z ręki tego człowieka, i o przyszłych ofiarach, które będą musiały zginąć, jeżeli go nie powstrzyma. Być może taka okazja więcej się nie powtórzy.

Ruszył dalej ścieżką, która krzyżowała się ze ścieżką zabójcy. Dziesięć stóp. Osiem… Głęboki oddech.

Uważaj na jego rękę w kieszeni, powtórzył w duchu.

Blisko nich przeleciał ptak – mewa – a morderca odwrócił się zaskoczony i spojrzał. Roześmiał się.

Wtedy Anderson wypadł zza krzaków, z pistoletem wyciągniętym w jego stronę, krzycząc:

– Stać! Policja! Ręka z kieszeni!

Mężczyzna obrócił się do detektywa, mrucząc pod nosem. – Cholera jasna. – Zawahał się przez chwilę. Anderson uniósł broń na wysokość jego klatki piersiowej. – Powoli! Spokojnie!Człowiek wyciągnął ręce. Anderson popatrzył na palce. Co on trzymał?

O mało nie wybuchnął śmiechem. To była koniczynka. Breloczek na szczęście.

– Rzuć to.

Mężczyzna usłuchał, po czym uniósł ręce w zrezygnowanym i rutynowym geście kogoś, kto już przeżył aresztowanie.

– Połóż się na ziemi i rozłóż szeroko ręce.

– Jezu – wykrztusił mężczyzna. – Jakżeście mnie tu, kurwa, znaleźli?

– No już! – krzyknął Anderson, głos drżał mu z podniecenia.

Morderca położył się na ziemi, połową ciała na trawie, drugą na chodniku. Anderson klęczał nad nim i wbijając mu lufę w szyję, nakładał kajdanki, co udało się dopiero po paru niezdarnych próbach. Potem obszukał zabójcę, wyciągając nóż Ka-bar, telefon komórkowy i portfel. Okazało się, że facet miał mały pistolet, ale w kieszeni kurtki. Broń, portfel, telefon i brelok z koniczynką wylądowały na trawie. Anderson cofnął się. Ręce drżały mu od adrenaliny.