Obaj mężczyźni zostali sami w biurze CCU. Kiedy Bishop dowiedział się, że jego żona może być następną ofiarą mordercy, natychmiast pognał do szpitala. Reszta ruszyła za nim z wyjątkiem Gillette’a, który został, aby rozszyfrować wiadomość od człowieka o dziwacznym pseudonimie Trzy-X. Haker zasugerował, że Backle może się okazać bardziej przydatny w szpitalu, lecz agent posłał mu tylko zagadkowy półuśmiech, który, jak dobrze wiedział, doprowadzał podejrzanych do szaleństwa, i przysunął sobie krzesło bliżej Gillette’a.
Backle nie potrafił nadążyć za szybkością, z jaką zgrubiałe opuszki palców hakera tańczyły po klawiszach.
Co ciekawe, agent potrafił docenić talent stukania w klawisze. Jego pracodawca, Departament Obrony, był agencją federalną mającą najdłuższe związki ze światem komputerów (a także – jak szybko przypomnieliby rzecznicy Departamentu – jednym z twórców Internetu). Poza tym Backle w ramach szkolenia brał udział w różnych kursach organizowanych przez CIA, Departament Sprawiedliwości i Departament Obrony, a dotyczących przestępstw komputerowych. Spędził wiele godzin, oglądając na taśmach hakerów przy pracy.
Obserwując teraz Gillette’a, przypomniał sobie niedawno ukończony kurs w Waszyngtonie.
Siedząc przy stołach z płyt pilśniowych w jednej z sal konferencyjnych w Pentagonie, agenci z wydziału dochodzeniowego spędzili wiele godzin z dwoma młodymi wykładowcami, którzy raczej nie przypominali typowych instruktorów wojskowych. Jeden miał włosy do ramion, nosił sznurkowe sandały, szorty i wymięty podkoszulek. Drugi ubierał się bardziej konserwatywnie, ale w różnych miejscach ciała nosił kolczyki, a krótko obcięte włosy miał ufarbowane na zielono. Obaj należeli do „zespołu tygrysów”, jak nazwano grupę byłych „złych” hakerów, którzy porzucili Ciemną Stronę na rzecz działalności legalnej (gdy zdali sobie sprawę, ile można zarobić, chroniąc firmy i agencje rządowe przed swoimi byłymi kolegami).
Mimo że Backle z początku sceptycznie odnosił się do tych punków, potem się zorientował, że świetnie potrafią uprościć niezrozumiałe dotąd zagadnienia szyfrowania i hakerki. Były to najlepiej i najprzystępniej prowadzone wykłady, w których agent uczestniczył w ciągu sześciu lat pracy w wydziale dochodzeniowym Departamentu Obrony.
Backle nie uważał się za eksperta, lecz dzięki tamtym zajęciom rozumiał mniej więcej, co robi teraz program Gillette’a, który najwyraźniej nie miał nic wspólnego z systemem szyfrowania Standard 12. Jednak pan Zielonowłosy tłumaczył im, jak można kamuflować programy. Można na przykład włożyć Standard 12 do powłoki, która sprawi, że będzie wyglądał jak zupełnie inny program – gra czy nawet edytor tekstów. Dlatego właśnie agent nachylał się teraz nad monitorem, głośno dając wyraz swojej irytacji.
Gillette znów znieruchomiał i przestał stukać w klawisze. Spojrzał na Backle’a.
– Naprawdę muszę się skoncentrować. Nie ułatwia mi pan, dysząc mi nad głową.
– Powiedz mi jeszcze raz, co to za program?
– Nie „jeszcze raz”, bo w ogóle nie mówiłem, co to jest.
Znów lekki uśmieszek.
– A więc powiedz mi, dobrze? Jestem ciekawy.
– Program szyfrująco/deszyfrujący, który ściągnąłem ze strony HackerMart i trochę zmodyfikowałem. Jest bezpłatny, więc chyba nie naruszyłem praw autorskich. Zresztą to chyba i tak nie należy do pańskich kompetencji. Co, mam podać algorytm, według którego działa?
Backle nie odpowiedział, tylko patrzył w ekran, pilnując, aby denerwujący uśmieszek nie znikał z jego twarzy.
– Słuchaj, Backle – rzekł Gillette. – Muszę to skończyć. Może pójdziesz do kuchenki na kawę i obwarzanka, czy co tam jeszcze mają, i pozwolisz mi pracować, dobra? Kiedy skończę, będziesz mógł sprawdzić i aresztować mnie pod jakimś nowym gównianym zarzutem – dorzucił wesoło.
– Oho, troszkę jesteśmy przewrażliwieni – rzekł Backle, skrzypiąc głośno krzesłem. – Robię tylko, co do mnie należy.
– Ja też. – Haker wrócił do przerwanej pracy.
Backle wzruszył ramionami. Postawa hakera bynajmniej go nie uspokoiła, ale myśl o kawie i obwarzanku wydała mu się zachęcająca. Agent wstał, przeciągnął się i ruszył w głąb korytarza, kierując się zapachem kawy.
Frank Bishop z piskiem opon zatrzymał forda crown victoria na parkingu Centrum Medycznego Stanford-Packard i wyskoczył z samochodu, zapominając wyłączyć silnik i zamknąć drzwi.
W połowie drogi przed wejściem do budynku zorientował się, co zrobił, zatrzymał się i odwrócił. Usłyszał kobiecy głos:
– Idź, szefie. Zajmę się tym.
Była to Linda Sánchez. Ona, Bob Shelton i Tony Mott przyjechali nieoznakowanym wozem zaraz po Bishopie, który tak się spieszył do żony, że wybiegł z biura CCU, nie czekając na resztę zespołu. Trzecim samochodem przyjechali Patricia Nolan i Stephen Miller.
Bishop co tchu popędził do głównego wejścia.
W recepcji minął kilkunastu czekających pacjentów. Przy biurku obok dyżurnej tłoczyły się trzy pielęgniarki, patrząc w ekran komputera. Żadna nie spojrzała na detektywa. Coś było nie tak. Wszystkie miały zatroskane miny i zmieniały się przy klawiaturze.
– Przepraszam, policja – rzucił krótko, pokazując odznakę. – Muszę wiedzieć, w której sali jest Jennie Bishop. Jedna z pielęgniarek uniosła głową.- Przykro mi, ale sf iksował nam cały system. Nie wiemy, co się dzieje, ale nie możemy podać żadnych informacji o pacjentach.
– Muszę ją znaleźć. Natychmiast.
Pielęgniarka zauważyła rozpacz w jego oczach i wyszła zza biurka.
– Stała czy ambulatoryjna?
– Słucham?
– Czy pacjentka zostaje na noc w szpitalu?
– Nie. Miała tylko zrobić parę badań. Przyszła na godzinę albo dwie. Jest pacjentką doktora Willistona.
– Ambulatoryjna na onkologii – oznajmiła pielęgniarka. – To będzie trzecie piętro w zachodnim skrzydle. Proszę tędy. – Pokazała mu i chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz Bishop pobiegł już korytarzem. Z boku mignęło coś białego. Spojrzał i stwierdził, że już cała koszula wyszła mu ze spodni. Wepchnął ją z powrotem, nie zatrzymując się.
Schodami w górę i do zachodniego skrzydła przez korytarz, który wydawał się ciągnąć przez milę.
Na jego końcu znalazł pielęgniarkę, która skierowała go do sali. Na twarzy młodej blondynki malowała się troska, choć Bishop nie wiedział, czy z powodu Jennie, czy na widok jego miny.
Wpadł z impetem do sali, niemal zderzając się z młodym, szczupłym strażnikiem, który siedział przy łóżku. Młodzieniec zerwał się na nogi, sięgając po pistolet.
– Kochanie! – krzyknęła Jennie.
– W porządku – powiedział do strażnika Bishop. – Jestem jej mężem.
Jennie płakała cicho. Przypadł do niej i chwycił w ramiona.
– Pielęgniarka dała mi zastrzyk – szepnęła. – Ale wcale nie na polecenie lekarza. Nie wiedzą, co to było. Co się dzieje, Frank?
Spojrzał na strażnika, który miał na piersi plakietkę z nazwiskiem „R. Hellman”. Młody człowiek rzekł:
– To się zdarzyło, zanim tu przyszedłem. Szukają tej pielęgniarki.
Bishop był wdzięczny, że strażnik w ogóle tu trafił. Detektyw miał ogromne trudności w skontaktowaniu się z ochroną szpitala, żeby poprosić o wysłanie kogoś do pokoju Jennie. Phate włamał się do centrali telefonicznej szpitala, a w połączeniu radiowym były takie zakłócenia, że Bishop nie wiedział za bardzo, co mówi do niego człowiek po drugiej stronie. Okazało się jednak, że zrozumieli wiadomość. Bishop z ulgą zauważył też, że strażnik – w przeciwieństwie do innych, których widywał w szpitalach – ma broń.