Bordowe volvo przejechało skrzyżowanie na Stevens Creek Boulevard i z piskiem opon zarzuciło je wprost na radiowóz Bishopa.
Kierowca patrzył przerażony na nieuchronną kolizję.
– Jezu, uważaj! – krzyknął Gillette, instynktownie zasłaniając się ramieniem, odwracając głowę w lewo i zamykając oczy, by nie patrzeć na pędzący prosto na niego słynny ukośny chromowany pasek na chłodnicy samochodu.
– Poradzę sobie – odrzekł spokojnie Bishop.
Może to był instynkt, może policyjna nauka jazdy, ale detektyw nie hamował. Wdusił pedał gazu do podłogi i rzucił forda w stronę nadjeżdżającego samochodu. Udało się. Pojazdy minęły się o parę cali, a volvo z głośnym hukiem walnęło w przedni zderzak porsche sunącego za radiowozem. Bishop opanował poślizg i zatrzymał wóz.
– Idiota, przejechał na czerwonym – mruknął detektyw, ściągając z deski rozdzielczej mikrofon, żeby zgłosić wypadek.
– Wcale nie – powiedział Gillette, oglądając się do tyłu. – Popatrz, z obu stron świeci się zielone.
Przecznicę przed nimi na środku skrzyżowania staiy dwa samochody, a spod ich masek unosił się dym.
Radio trzeszczało, zapchane zgłoszeniami o kolejnych wypadkach i awariach sygnalizacji świetlnej. Przez chwilę słuchali.
– Wszędzie są zielone światła – rzekł detektyw. – W całym okręgu. To Phate, prawda? On to zrobił.
Gillette zaśmiał się cierpko.
– Włamał się do centrum infrastruktury. To zasłona dymna, żeby mógł uciec z Millerem.
Bishop ruszył dalej, ale z powodu tłoku musieli zwolnić do kilku mil na godzinę. Migający kogut na desce rozdzielczej nie pomagał, więc Bishop go wyłączył. Przekrzykując ryk klaksonów, zapytał:
– Jak mogą to naprawić?
– Prawdopodobnie zawiesił system albo wprowadził hasło nie do złamania. Będą musieli przeładować kopie zapasowe z taśm. Parę godzin z głowy. – Haker pokręcił głową. – Ale przecież on też utknie w korkach. Jaki w tym sens?
– Nie – odrzekł Bishop. – On będzie na autostradzie. Zapewne przy samym wjeździe. A wcześniej na Uniwersytecie Północnej Kalifornii. Zabije następną ofiarę, wskoczy z powrotem na autostradę i spokojnie pojedzie sobie Bóg wie dokąd.
Gillette skinął głową i dodał:
– Przynajmniej nikt nie ruszy się z San José Computer Products. Ćwierć mili przed celem ich podróży ruch uliczny zupełnie ustał. Bishop i Gillette musieli porzucić samochód; wyskoczyli z wozu i ruszyli truchtem, wiedząc, że najbardziej liczy się teraz czas. Jeżeli Phate spowodował korek, to znaczy, że był już gotów do ataku na szkołę. Nawet jeżeli ktoś w firmie znajdzie adres dostawcy, nie dadzą rady dotrzeć do kryjówki Phate’a przed śmiercią kolejnej ofiary i ucieczką Phate’a i Millera.
Dobiegli do budynku, gdzie mieściła się firma San José Computer Products, i przystanęli, opierając się o ogrodzenie z zielonych łańcuchów i z trudem łapiąc oddech.
Powietrze rozdzierała kakofonia klaksonów i dudnienie helikoptera, który krążył nieopodaclass="underline" miejscowa stacja telewizyjna rejestrowała dla reszty kraju dowody biegłości Phate’a – i bezbronności okręgu Santa Clara.
Po chwili mężczyźni ruszyli dalej, w kierunku otwartych drzwi obok rampy załadowczej firmy. Wbiegli po schodkach na rampę i wpadli do środka. Na ich widok uniósł głowę pulchny, siwowłosy robotnik, który układał kartony na palecie.
– Przepraszam, policja – rzekł Bishop, pokazując odznakę. – Musimy zadać panu kilka pytań.
Mrużąc oczy, człowiek dokładnie obejrzał przez grube okulary legitymację detektywa.
– Słucham, czym mogę służyć?
– Szukamy Joego McGonagle’a.
– To ja – odparł. – Chodzi o jakiś wypadek? Słyszałem klaksony.
– Zepsuła się sygnalizacja.
– A to dopiero. A zaraz godziny szczytu.
– Pan jest właścicielem firmy? – zapytał Bishop.
– Ja i szwagier. O co właściwie chodzi, detektywie?
– W zeszłym tygodniu przyjął pan dostawę części do superkomputera.
– Co tydzień mamy takie dostawy. Na tym polega nasza działalność.
– Mamy powody przypuszczać, że ktoś mógł panu sprzedać kradzione części.
– Kradzione?
– Śledztwo nie dotyczy pana. Ale zależy nam na odnalezieniu człowieka, który je panu sprzedał. Mógłby nam pan pokazać dokumenty odbioru?
– Nie wiedziałem, że coś mogło być kradzione, przysięgam. Jim też by tego nie zrobił. Jest dobrym chrześcijaninem.
– Chcemy tylko znaleźć człowieka, który sprzedał części, nic więcej. Potrzebujemy adresu albo numeru telefonu firmy, z której pochodziły.
– Wszystkie dokumenty dostaw są tutaj. – Ruszył korytarzem. – Ale gdybym potrzebował jakiegoś adwokata, zanim coś powiem, uprzedziłby mnie pan.
– Oczywiście – odrzekł szczerze Bishop. – Interesuje nas tylko wytropienie tego człowieka.
– Jak on się nazywa? – zapytał McGonagle. – Prawdopodobnie przedstawiał się jako Warren Gregg.
– Nic mi to nie mówi.
– Ma wiele tożsamości.
McGonagle wszedł do małego biura, zbliżył się do szafki z aktami i otworzył ją.
– Zna pan datę? Kiedy miała być ta dostawa?Bishop zerknął do notatnika.
– Wydaje się nam, że dwudziestego siódmego marca.
– Zobaczymy… – McGonagle zajrzał do szuflady i zaczął szperać w papierach.
Na ten widok Wyatt Gillette nie umiał powstrzymać uśmiechu. Paradoksalne, że firma handlująca częściami komputerowymi prowadzi drewnianą dokumentację i trzyma ją w szafkach. Miał właśnie szepnąć Bishopowi słówko na ten temat, ale przypadkiem rzucił okiem na lewą dłoń McGonagle’a opartą o uchwyt szuflady, podczas gdy druga przerzucała papiery.
Palce, grube i muskularne, były tępo zakończone żółtą, zgrubiałą skórą.
Manikiur hakera…
Uśmiech zamarł mu na wargach i Gillette znieruchomiał. Bishop dostrzegł to i zerknął na niego pytająco. Haker pokazał na swoje opuszki, a potem wskazał wzrokiem dłoń McGonagle’a. Detektyw też zauważył.
McGonagle uniósł głowę, spoglądając prosto w oczy Bishopa, z których wszystko wyczytał.
Tyle że, oczywiście, wcale nie nazywał się McGonagle. Pod farbowanymi na siwo włosami, sztucznymi zmarszczkami, okularami i wypchanym ubraniem ukrywał się Jon Patrick Holloway. Gillette ujrzał w myślach oderwane od siebie fragmenty, które przesuwały się jak skrypt programu: Joe McGonagle jest po prostu jego kolejną tożsamością. A firma kolejną przykrywką. Phate włamał się do stanowego rejestru przedsiębiorstw, stworzył firmę z piętnastoletnim stażem, której właścicielami mianował siebie i Millera. Pokwitowanie, jakie znaleźli, wystawiono na część, którą Phate kupił, a nie sprzedał.
Żaden z nich się nie ruszał.
Potem błyskawicznie Gillette się uchylił, a Phate skoczył do tyłu, wyciągając z szuflady szafki broń. Bishop nie zdążył wyszarpnąć swojego pistoletu; rzucił się po prostu na mordercę, który upuścił broń. Bishop kopnął ją na bok, Phate złapał go za rękę, która już miała zadać cios, i schwycił młotek leżący na drewnianej skrzynce. Zamachnął się i uderzył Bishopa w głowę. Młotek trafił w cel z okropnym łomotem.
Detektyw stracił dech i runął na ziemię. Phate wymierzył mu drugi cios w potylicę, a potem rzucił młotek i sięgnął po leżący na podłodze pistolet.
Rozdział 000101000/czterdziesty
Gillette instynktownie skoczył naprzód, chwytając Phate’a za kołnierz i rękę, zanim ten zdążył podnieść pistolet. Morderca kilka razy uderzył Gillette’a pięścią w twarz i szyję, ale byli tak blisko siebie, że ciosy nie wyrządziły mu poważnej krzywdy.