Weszła do marsjańskiego konsulatu, który znajdował się w połowie ciągnącej się wzdłuż Ściany drogi, i wysłała wiadomość do Jackie, że wykonała następny krok. Potem wyszła na balkon, by zapalić.
Pod wpływem papierosa nasączonego kwasem chromotropowym przed oczyma Zo zafalowała kolorowa wizja i małe, leżące w dole miasto zmieniło się nagle w dość oszałamiającą, fowistyczną fantazję. Przy Ścianie Świtu wyrastała uliczka tarasowa zbudowana z coraz węższych pasów, aż do najwyższych budynków (czyli, naturalnie, biur władców miasta) stanowiących aktualnie jedynie linię okien pod Wielkimi Wrotami i przezroczystą kopułą nad nimi. W dole, pod zielonymi koronami drzew kuliły się dachy i balkony; wielobarwne podłogi i ściany balkonów wyglądały jak mozaiki. Dachy domów ustawionych na owalnej płaszczyźnie — na niej znajdowała się większa część miasta — były większe i bliżej siebie. Zieleń roślin uprawnych jarzyła się w świetle odbitym od filtrowa nych zwierciadeł w kopule. Całość wyglądała jak duże jajko Faberge’a: kolorowe i, jak wszystkie miasta, na swój sposób ładne. Ale być uwięzionym wewnątrz czegoś takiego… obruszyła się Zo. Cóż, nie pozostawało jej nic innego, jak tylko spędzić te kilka godzin możliwie najprzyjemniej. Później otrzyma wiadomość, że może wrócić do domu. W końcu człowiek musi mieć przecież jakieś obowiązki…
Zeszła schodkową uliczką przy Ścianie do kafeterii „Le Dome”, gdzie odbywało się przyjęcie. Poza Miguelem, Arlene i Xerxesem miała w nim wziąć udział grupa kompozytorów, muzyków, pisarzy i innych artystów oraz estetów. Zwariowana gromadka! Wszystkie kratery Merkurego nazwano kilka wieków temu na cześć najsłynniejszych ziemskich artystów, toteż gdy Terminator toczył się po powierzchni, mijał Dürera, Mozarta, Fidiasza, Purcella, Turgieniewa i Van Dycke’a, a w innych miejscach planety znajdowały się też kratery: Beethovena, Imhotepa, Mahlera, Matisse’a, Murasakiego, Miltona i Marka Twaina; Homer i Holbein stykali się stożkami. Podczas nadawania nazw umniejszono znaczenie wielu twórców, Owidiusz kulił się pod stożkiem o wiele większego Puszkina, Goya „przyduszał” Sofoklesa, Van Gogh znajdował się wewnątrz Cervantesa, a środek Chao Mengfu wypełniał lód. I tak dalej, kapryśnie i przypadkowo, jak gdyby przedstawiciele komitetu Międzynarodowego Związku Astronomicznego którejś nocy upili się na wesoło i rzucali strzałki z nazwami na mapę planety; istniał nawet „ślad” tego przyjęcia — ogromna, stroma pochyłość o nazwie Pourquoi Pas.
Zo całkowicie pochwalała tę metodę, jednak artyści, którzy aktualnie mieszkali na Merkurym, uważali ją za katastrofalną. Stale konfrontowali wielkość kraterów z ziemskim, praktycznie niemożliwym do porównania kanonem i wszystko ich niepokoiło. Na przyjęciach jednak czuło się atmosferę wielkości, w której Zo całkiem dobrze się czuła.
Tego wieczoru, po wypiciu znaczącej ilości alkoholu w „Dóme” (w tym czasie Terminator toczył się między Strawińskim i Vyasa), grupa artystów wyruszyła na pijacki obchód miasta po wąskich, bocznych uliczkach. Kilka przecznic od kafeterii natknęli się na ceremonię mitraistów albo zoroastrian, w każdym razie jakichś czcicieli słońca, którzy mieli spore wpływy w lokalnym rządzie. Gwizdy przeszkadzających w zebraniu artystów szybko doprowadziły do starcia, a w chwilę później przedstawiciele grupy z „Dome” musieli uciekać, aby uniknąć aresztowania przez lokalną policję, którą nazywali spasspolizei.
Pojechali do „Odeonu”, skąd wyrzucono ich za nieodpowiednie zachowanie, więc krążyli po bocznych pasażach dzielnicy rozrywek i tańczyli przed barem, z którego dochodziły kiepskie i zbyt głośne dźwięki muzyki industrialnej. Zo jednak coś nie pasowało, a wymuszona wesołość widniejąca na spoconych twarzach artystów wydała jej się zbyt patetyczna.
— Pojedźmy za miasto — zasugerowała. — Wyjdźmy na powierzchnię i obejrzyjmy świt.
Jedynie Miguel okazał zainteresowanie jej propozycją. Pozostali od tak dawna mieszkali pod kopułą, że niemal już zapomnieli o istnieniu terenu wokół miasta. Miguel jednak wiele razy przyrzekał Zo, że zabierze ją na powierzchnię i teraz, gdy jej pobyt zbliżał się do końca, postanowił wreszcie — może z nudów — spełnić swoją obietnicę.
Tory Terminatora — gładkie, szare walce — ciągnęły się w nieskończoność. Nad podłożem utrzymywały je ustawione co kilka metrów grube słupy. Miasto sunęło majestatycznie na zachód, mijając małe stacjonarne perony, z których można było zejść do podziemnych pomieszczeń przerzutowych. Tam znajdowały się drogi startowe kosmolotów i przejścia do kraterowych stożków. Oczywiście, nie każdy mógł opuścić miasto, na szczęście Miguel miał przepustkę, toteż jemu i Zo szybko udało się przekroczyć południową bramę, przejść śluzę powietrzną i dotrzeć do podziemnej stacji o nazwie Hammersmith. Założyli wielkie, choć giętkie skafandry kosmiczne i przez zewnętrzną śluzę wyszli do tunelu, który prowadził na zapyloną powierzchnię Merkurego.
Otoczenie Zo zmieniło się nagle w jednolitą, skromną pustynię w barwach czerni i szarości. Na tym tle pijany chichot Miguela drażnił młodą Marsjankę bardziej niż zwykle, ściszyła więc niemal do zera interkom w hełmie i teraz słyszała zaledwie cichy szum.
Spacer na wschód od miasta był niebezpieczny (nawet stanie w miejscu wydawało się ryzykowne), oni jednak pragnęli spojrzeć w słońce. Ruszyli na południowy zachód z zamiarem obejścia miasta; Zo kopała kamienie, żałując, że nie może polatać nad tym czarnym światem; prawdopodobnie można by wykorzystać specjalne, lekkie rakiety, ale z tego, co wiedziała, nikt nie okazywał zainteresowania. Posuwali się więc z mozołem, nie przestając z uwagą spoglądać na wschód. Słońce bardzo szybko wzeszło ponad horyzont i teraz znajdowało się nad nimi. W ultrarzadkiej neonowo-argonowej atmosferze wzniecone bombardowaniem elektronowym drobne cząsteczki pyłu zmieniły się pod wpływem słońca w nikłą, białą mgiełkę. Widoczny za wędrowcami wierzchołek Ściany Świtu wyglądał jak płomień czystej bieli, na który nie można było patrzeć nawet przez ciężkie, częściowo przyciemnione maski na twarz.
Nagle skalisty, płaski horyzont w pobliżu Krateru Strawińskiego, który rozciągał się na wschodzie przed idącymi, przybrał barwę srebrną. Zachwycona Zo wpatrzyła się w fosforyzującą, tańczącą linię: korona słońca wyglądała jak pożar dziwnego srebrnego lasu tuż ponad horyzontem. Marsjankę ogarnął równie wspaniały humor i gdyby tylko mogła, chętnie niczym Ikar wzleciałaby w słońce. Czuła się jak ćma, która pragnie płomienia — był to jakiś rodzaj erotycznego w sensie duchowym głodu i Zo mimowolnie krzyczała niczym podczas orgazmu: „taki ogień, taki ogień, takie piękno!”. W Terminatorze nazywano podobne zachowanie słoneczną ekstazą i nazwa ta była absolutnie adekwatna. Miguel czuł się podobnie i z szeroko rozpostartymi ramionami zeskakiwał ze szczytów głazów w kierunku wschodnim. Ikar, który samodzielnie próbuje wystartować…
Wreszcie jakoś niezgrabnie opadł na powierzchnię, w pył, a wówczas Zo usłyszała jego wrzask, chociaż niemal wyłączyła głos w interkomie. Pobiegła do swego towarzysza i zauważyła, że jego noga zgięta jest w kolanie pod nienormalnym kątem. Zo krzyknęła przerażona, po czym uklęknęła u boku mężczyzny. Mimo skafandra czuła, jak lodowate jest podłoże. Pomogła Miguelowi wstać, a następnie skłoniła go, by otoczył ją ramieniem, wreszcie włączyła głos w interkomie i usłyszała głośne jęki.
— Zamknij się — rzuciła. — Skoncentruj się na drodze.
Wpadli we wspólny rytm i skacząc posuwali się na zachód za cofającą się Ścianą Świtu; szczyt jej wysokiej stożkowatej krzywizny ciągle jeszcze się żarzył, ale odsuwała się od wędrowców, nie mieli czasu do stracenia. Stale upadali. Gdy po raz trzeci dotknęli zapylonej powierzchni, a krajobraz stał się oślepiającą mieszaniną nie zmąconych innymi barwami bieli i czerni, Miguel krzyknął z bólu, a następnie wykrztusił przerywanym głosem: