Выбрать главу

— Idź, Zo, ocal siebie! Nie ma powodu, żebyśmy tu umarli oboje!

— Och, pieprzyć to — mruknęła Marsjanka, podnosząc się.

— Idź!!!

— Nie! Zaniknij się, spróbuję cię ponieść.

Zo oszacowała, że Miguel waży mniej więcej tyle, ile ważyłby na Marsie — około siedemdziesięciu kilogramów wraz ze skafandrem — i że niesienie go było bardziej kwestią równowagi niż siły. Mimo iż nadal bełkotał histerycznie („Pozwól mi odejść, Zo, prawda to piękno, piękna prawda, to wszystko, co wiesz i wszystko, co musisz wiedzieć”), pochyliła się nad nim, wsuwając ręce pod jego plecy i kolana. Ruch ten spowodował jego krzyk.

— Zamknij się! — wrzasnęła. — Oto prawda i dlatego jest piękna. — Później Zo roześmiała się, biegnąc z mężczyzną w ramionach.

Ponieważ trzymała go przed sobą, zasłaniał jej widok powierzchni tuż przed nimi, patrzyła więc w górę, w połyskującą czerń. Oczy zalewał jej pot. Droga była trudna i Zo dwukrotnie upadła, posuwała się jednak dalej, z dobrą prędkością zbliżając się z powrotem do miasta.

Nagle poczuła promienie słońca na plecach. Były jak ukłucia igiełek, przebijały się nawet przez izolowany skafander. Zalała ją solidna fala adrenaliny i oślepiło światło. Na wschodzie przez chwilę pojawiła się jakaś dolina, ale wkrótce nastąpił powrót pstrokatej mozaiki ogromnej jasności i mroku; szalony światłocień. Potem, z wolna, świat wrócił do właściwego terminatora, wszystko stało się zacienione i przyćmione z wyjątkiem gorejącej ściany miasta, płonącej daleko w górze. Zo z trudem łapała powietrze, pociła się potężnie, rozgrzana bardziej biegiem niż słońcem. Pomyślała, że widok tego rozżarzonego łuku na szczycie miasta wystarczy, by zostać mitraistą.

Rzecz jasna, nawet kiedy miasto znalazło się tuż nad nią, nie istniała możliwość natychmiastowego wejścia do niego. Zo musiała biec obok, ku najbliższej stacji podziemnej. Całkowicie skoncentrowała się na biegu. Czas płynął, od wysiłku zaczęły ją boleć zmęczone mięśnie. W górze, przed sobą, na horyzoncie dostrzegła drzwi we wzgórzu obok torów i przyspieszyła, biegnąc po wygładzonym regolicie. Gwałtownie zastukała w drzwi, po czym ktoś wpuścił ich do komory powietrznej, a później do wnętrza. Tam próbowano ich zatrzymać, ale Zo tylko się roześmiała na spasspolizei, zdjęła swój hełm, potem Miguelowi i wielokrotnie ucałowała łkającego z powodu własnej niezdarności mężczyznę, który tak był skupiony na własnym bólu, że nawet nie zauważył, iż nadal trzyma się Zo niczym tonący człowiek ratownika. Marsjanka zdołała się uwolnić z rozpaczliwego uścisku dopiero wówczas, gdy lekko klepnęła Miguela w bolące kolano. Aż zaskowyczał, a ona roześmiała się głośno. Wiedziała, że w jej ciele szaleje adrenalina, czuła się wspaniale, lepiej niż podczas orgazmu. Zdawała sobie sprawę, że chwila jest cenna i całowała Miguela raz za razem, chociaż w ogóle tego nie zauważał. Wreszcie zwróciła się do spasspolizei, krzykiem powiadamiając ich o swoim statusie dyplomatycznym i potrzebie pośpiechu.

— Dajcie mu jakieś leki, głupcy — rzuciła. — Wahadłowiec na Marsa odlatuje dziś wieczorem, muszę na niego zdążyć.

— Dziękuję ci, Zo! — krzyknął Miguel. — Dziękuję! Uratowałaś mi życie!

— Uratowałam swoją drogę do domu — odparła i roześmiała się na widok jego miny. Wróciła i jeszcze raz go pocałowała. — Raczej ja powinnam tobie podziękować! Taka przyjemność! Dziękuję ci, dziękuję.

— Nie, to ja tobie dziękuję.

— Nie, ja tobie.

Mimo bólu uśmiechnął się.

— Kocham cię, Zo.

— I ja ciebie kocham.

Musiała się jednak spieszyć, aby nie przegapić wahadłowca.

Wahadłowiec był impulsową rakietą termojądrową, toteż dotarł na Ziemię już w dwa dni później. Jego pasażerowie niemal cały czas (z wyjątkiem momentów koziołkowania) spędzili w całkiem przyzwoitej grawitacji.

Teraz, gdy Układ Słoneczny z pozoru nagle się „skurczył”, wszystko się zmieniło. Między innymi dzięki nowemu napędowi do podróży rakietowych Wenus przestała być potrzebna jako dźwignia grawitacyjna, toteż wahadłowiec Zo o nazwie „Nike z Samotraki” jedynie przypadkowo przeleciał bardzo blisko zacienionej strony planety. Podczas przelotu Marsjanka wraz z innymi pasażerami stała w sali balowej z dużym sufitowym iluminatorem i patrzyła w górę. Chmury w rozgrzanej atmosferze planety były ciemne, a sama Wenus pojawiła się w postaci szarego kręgu na tle czarnej przestrzeni. Terraformowanie planety postępowało szybko; Wenus znajdowała się w cieniu parasola powstałego ze starej marsjańskiej soletty, która po obróceniu zwierciadeł pełniła odmienną funkcję niż poprzednio — zamiast przekazywać światło na planetę, odbijała je i Wenus toczyła się teraz w ciemnościach.

Był to pierwszy etap projektu terraformowania, który wiele osób uważało za naprawdę szalony. Na Wenus nie było wody, miała natomiast niesłychanie gęstą, przegrzaną atmosferę dwutlenkowo-węglową, okres obrotu wokół osi dłuższy niż jej rok oraz temperatury powierzchniowe, które topiły ołów i cynk. Z pewnością nie była to zbyt obiecująca konfiguracja wstępnych warunków, jednak ludzie i tak postanowili spróbować, ponieważ zawsze usiłowali realizować własne pomysły, nawet jeśli ich wykonanie zakrawało na cud; Zo uważała ten fakt za wspaniały. Naukowcy, którzy zainicjowali projekt, twierdzili wręcz, że Wenus można sterrafbrmować nawet szybciej niż Marsa. Prognoza ta stanowiła wynik obserwacji niezwykłych efektów, które spowodowała całkowita rezygnacja ze światła słonecznego: temperatura w gęstej dwutlenkowo-węglowej atmosferze (dziewięćdziesiąt pięć barów przy powierzchni!) obniżała się przez ostatnie pół wieku o pięć stopni Kelvina rocznie. Spodziewano się, że wkrótce zacznie padać tak zwany wielki deszcz i w zaledwie dwieście lat wszystkie niższe partie powierzchni planety pokryje dwutlenek węgla w postaci lodowców z suchego lodu. Wówczas tenże lód terraformerzy pokryją izolującą warstwą diamentowej powłoki albo styropianu i po odpowiednim zabezpieczeniu można będzie stworzyć oceany. Wodę należało dostarczyć z zewnątrz, ponieważ naturalne zapasy Wenus pokryłyby centymetr lub mniej. Wenusjańscy terraformerzy, mistycy nowego rodzaju viriditas, negocjowali aktualnie z Ligą Saturniańską kwestię praw do lodowego księżyca Enceladusa, który mieli nadzieję sprowadzić na orbitę wenusjańską i rozbić podczas kolejnych przejść przez atmosferę. Woda tego księżyca po opadnięciu na planetę powinna stworzyć płytkie oceany na około siedemdziesięciu procentach powierzchni, całkowicie pokrywając zakryte lodowce dwutlenkowo-węglowe. Pozostałaby atmosfera tlenowo-wodorowa, później przez parasol wpuszczono by trochę światła i na dwóch wypukłych kontynentach: Isztar i Afrodycie można by założyć kolonie. Wówczas wenusjańskich naukowców czekałoby „jedynie” rozwiązanie tych wszystkich problemów terraformowania, z którymi zmagał się Mars, a także — dodatkowo — długoterminowy, specyficznie wenusjański problem usunięcia w jakiś sposób z planety lodowych warstw dwutlenkowo-węglowych oraz zwiększenie prędkości ruchu wirowego planety, aby uzyskać rozsądny cykl dzienny; przez jakiś czas dnie i noce można by ustalać, używając parasolajako gigantycznej kulistej żaluzji, jednak na dłuższą metę naukowcy nie chcieli się opierać na czymś tak kruchym. Wyobrażając to sobie, Zo zadrżała: za kilka stuleci na Wenus będzie istniała zarówno biosfera, jak i cywilizacja, zaludnione zostaną oba kontynenty, piękna Rozpadlina Diany stanie się prawdziwą doliną, pojawią się miliardy ludzi i zwierząt… Aż tu nagle, pewnego dnia parasol przekrzywi się i z krótkim syknięciem cały świat się spali. Niezbyt przyjemna perspektywa. Dlatego już teraz, na długo zanim „wielki deszcz” solidnie zaleje i oczyści tę planetę, terraformerzy starali się instalować na równoleżnikach Wenus metaliczne zwoje, które w danym momencie — gdy flota zasilanych słonecznie generatorów zostanie umiejscowiona na zmiennych orbitach wokół planety — przekształcą Wenus w twornik gigantycznego silnika elektrycznego. Magnetyczne siły silnika stworzą moment obrotowy, który zwiększy prędkość wirowania planety. Projektanci systemu twierdzili, że niemal w tym samym czasie, jaki zabierze schłodzenie atmosfery i strącenie wody do oceanów, rozpęd tego „silnika Dysona” zdoła przyspieszyć rotację Wenus wystarczająco, aby dzień na planecie trwał tydzień. A więc za jakieś trzysta lat świat ten będzie wyglądał zupełnie inaczej. Oczywiście powierzchnia zostanie intensywnie zerodowana i stanie się bardzo wulkaniczna, z dwutlenkiem węgla uwięzionym pod morzami w każdej chwili gotowymi wybuchnąć i zatruć mieszkańców, a dni długości tygodnia — ugotować ich bądź zamrozić… Niemniej jednak na Wenus zamieszkają ludzie, a wszystko będzie obnażone, surowe i nowe.