Plan był szalony. Ale i piękny. Zo patrzyła w górę przez sufit sali balowej na szary glob w fazie między kwadrą a pełnią i z podniecenia, przerażenia i podziwu przeskakiwała z jednej stopy na drugą, mając nadzieję, że dostrzeże miganie małych kropek — księżyców nowej asteroidy, stanowiących siedzibę mistyki terraformującej, albo koronę łuku odbitego od pierścieniowego zwierciadła, które kiedyś należało do Marsa. Niestety nie miała szczęścia; widziała tylko szary dysk zacienionej gwiazdy wieczornej. Był on jednakże znakiem naukowców, którzy podjęli się zadania przekształcenia ludzkości w coś w rodzaju boskich bakterii, którzy myśleli o nowych światach i z całych sił starali się przygotować teren dla następnych pokoleń, a równocześnie tym prawie kalwińskim masoheroizmem pomniejszali najwspanialszy układ we wszechświecie i poddawali marsjański projekt parodystycznej trawestacji, tworząc nowy, równie wspaniały plan. Jesteśmy drobinkami w kosmosie, pomyślała Zo, drobinkami! Może i tak, ale jakież wspaniałe idee mieli ludzie! A człowiek zrobi w imię własnych idei wszystko!
Nawet odwiedzi Ziemię. Parujące, skwaśniałe, zapowietrzone ludzkie mrowisko, które po uszy tkwiło w kłopotach. W przeraźliwej historycznej brei nieprzerwanie odbywało się paniczne rozmnażanie; szczyt hipermaltuzjańskiego koszmaru. Ziemia była gorąca, wilgotna i ciężka, a jednak (a może właśnie z tego powodu) stanowiła wspaniałe miejsce na wizytę. Zresztą Jackie chciała, aby Zo spotkała się z kilkoma osobami w Indiach, młoda Marsjanka wsiadła więc na „Nike”, a później przesiadła się na marsjański wahadłowiec na Ziemię.
Zanim jednak udała się do Indii, odbyła pielgrzymkę na Kretę, pragnęła bowiem zobaczyć ruiny, które tutaj ciągle jeszcze nazywano minojskimi (Zo nauczono w Dorsa Brevia, że powinna je określać mianem ariadyjskich). W końcu to właśnie Minos zniszczył starożytny matriarchat, toteż jedną z wielu parodii ziemskiej historii był fakt, że zniszczoną cywilizację nazywano na cześć niszczyciela. Na szczęście, nazwy można zmieniać…
Założyła wypożyczony skafander nazywany „skórnym szkieletem”, stworzony dla gości spoza planety, którym nie odpowiadała wysoka ziemska grawitacja. Jak mawiano, ciążenie to przeznaczenie; Ziemianie wiele mogli na ten temat powiedzieć. Skafander przypominał lotnię bez skrzydeł, był dokładnie przylegającym do ciała kostiumem, którym poruszały ludzkie mięśnie; cielesne body. „Szkielety skórne” najwyraźniej nie niwelowały całkowicie efektu przyciągania planety, ponieważ Zo nadal oddychała z wysiłkiem, a nieprzyjemnie przyciśnięte do materiału kończyny ciążyły jej. Podczas poprzednich wypraw przyzwyczaiła się do noszenia skafandra i uważała doświadczenie z nim związane za dość interesujące, jak podnoszenie ciężarów, tyle że nie przepadała za żadnym z tych zajęć. Wolała jednak skafander niż nic. Wcześniej spróbowała wyjść bez niego, ale czuła się strasznie i nie mogła skupić uwagi.
Teraz spacerowała po starożytnym miejscu o nazwie Gurnia i z powodu skafandra miała wrażenie, że przebywa pod wodą. Tę ariadyjską ruinę lubiła najbardziej, ponieważ była jedyną zwyczajną wioską tamtej cywilizacji; wszystkie pozostałe miejsca to pałace. Gurnia prawdopodobnie stanowiła przedpole pałacu w Malii, obecnie pozostał jedynie układ wysokich po pas ścian, wykonanych z ustawionych w stosy kamieni. Ściany pokrywały wierzchołek wzgórza, z którego rozciągał się widok na Morze Egejskie. Wszystkie pomieszczenia były bardzo małe, często metr na dwa; między podzielonymi ścianami biegły alejki (małe labirynty!), a całość bardzo przypominała pobielone wioski, które ciągle pstrzyły krajobraz wyspy. Ludzie mawiali, że Kretę srogo dotknęła wielka powódź, tak jak niegdyś tutejszych Ariadyjczyków wybuch Thiry. Rzeczywiście, wszystkie ładne małe porty rybackie były częściowo zatopione, a ariadyjskie ruiny w Zakros i Malii całkowicie zalane. Jednakże Zo dostrzegła na Krecie również przykłady wiecznie trwałej żywotności. Nie widziała żadnego innego miejsca na Ziemi, które tak dobrze radziłoby sobie z falą populacyjną. Wszędzie na wyspie dostrzegała małe, pobielone wioski — niczym ule trzymały się kurczowo ziemi, pokrywały szczyty wzgórz, wypełniały doliny — otoczone polami uprawnymi i sadami. Z tej rolniczej ziemi sterczały jałowe, guzowate wzgórki, ciągnąc się pasmami ku centralnemu grzbietowi wyspy. Zo słyszała, że populacja Krety osiągnęła już czterdzieści milionów, a mimo to wyspa ciągle wyglądała tak jak kiedyś; było tu po prostu więcej wiosek, zbudowanych w taki sposób, by pasowały do wzorca istniejących już osad. Nie zburzono także ruin starożytnych wiosek, takich jak Gurnia czy Itanos — miasta, które liczyło sobie pięć tysięcy lat i było jednym z pierwszych architektonicznych osiągnięć starożytnej cywilizacji (a może jednym z ostatnich okresu prehistorycznego), miasta tak strzelistego, że można je było zauważyć nawet za późniejszymi o tysiąc lat budowlami z czasów Grecji klasycznej. To właśnie do Krety odnosił się mit Atlantydy, który co jakiś czas odżywał nie tylko na Ziemi, ale także na Marsie. Ponieważ w Dorsa Brevia wykorzystywano nazwy ariadyjskich miejsc i wzorowano się na tutejszej kulturze przy tworzeniu matriarchatu, ziemska wysepka i marsjańskie miasto były sobie bardzo bliskie; ponieważ wielu Marsjan przyjeżdżało na Kretę, zbudowano w pobliżu starożytnych miejsc wiele nowych hoteli, dostosowując pomieszczenia dla wysokich, młodych pielgrzymów, odwiedzających święte punkty stacja po stacji — Fajstos, Gurnię, Itanos, Malię i Knossos. Marsjanie obserwowali wszystko z uwagą i uświadamiali sobie, w jaki sposób powstawała kultura, wówczas, u zarania świata. Podobnie Zo: gdy stała w olśniewającym niebieskim egejskim świetle, gdy odwiedzała liczące sobie pięć tysięcy lat kamienne boczne pasaże, czuła, jak wypełniają ją echa wielkości tego wspaniałego świata — z dołu, poprzez porowate czerwone kamienie uliczek docierały do serca młodej Marsjanki. Czuła nie kończącą się szlachetność.
Reszta Ziemi przypominała jedną wielką Kalkutę. No cóż, może to porównanie było nieco przesadne. Jednak Kalkuta z pewnością symbolizowała obecnie całe Indie. Cuchnący przedstawiciele ludzkości maksymalnie zagęszczeni; ilekroć Zo wychodziła z pokoju, widziała wokół siebie co najmniej pięćset osób, a często i kilka tysięcy. Wszyscy oni — całe to rojące się życie na ulicach, cały ten świat karłów, karzełków i innych małych ludzi — patrzyli na Zo z przerażeniem i jednocześnie z radością. Otoczyli ją tłumnie niczym ptaszęta rodzica, który miał je nakarmić. Chociaż musiała przyznać, że tłum zachowywał się o wiele przyjaźniej niż ptasie pisklęta i że zebranych przepełniała raczej ciekawość niż głód, w gruncie rzeczy, wydawali się bardziej zainteresowani jej „skórnym szkieletem” niż nią samą. Odnosiła także wrażenie, że są dość szczęśliwi (byli szczupli, lecz nie wycieńczeni), mimo iż praktycznie mieszkali na ulicy. Ulice przekształciły się teraz w swego rodzaju spółdzielnie, które należały do mieszkańców. Dbali o nie, zamiatali je, kierowali milionami małych targowisk, na każdym placu uprawiali rośliny i spali wśród nich. Tak wyglądało na Ziemi życie w późnym holocenie.