Выбрать главу

Po wizycie na Krecie młoda Marsjanka czuła się tu tak, jak gdyby spadła o kilka poziomów w dół.

Wyjechała do Prahapore, enklawy we wzgórzach położonych na północ od miasta. Mieszkał tu jeden z ziemskich szpiegów Jackie, tłocząc się w sali sypialnej z byłymi urzędnikami państwowymi. Wszyscy niemal mieszkali przy swoich monitorach i sypiali pod biurkami. Szpieg Jackie okazał się krępą, tęgawą kobietą, programatorką translacji, znającą dialekt mandaryński, język urdu, drawidyjski i wietnamski, a poza tym własny hinduski oraz angielski; tłumaczka zajmowała się również podsłuchem prowadzonych w sieci rozmów i stale informowała Jackie o przebiegu hindusko-chińskich rozmów na temat Marsa.

— Oczywiście jedni i drudzy zamierzają zwiększyć kontyngenty swoich obywateli na Marsa — oświadczyła, gdy wraz z Zo wyszły do małego osiedlowego ogródka ziołowego. — To pewne. Wygląda jednak, że jeśli chodzi o problemy populacyjne, w gruncie rzeczy oba rządy zainteresowane są rozwiązaniami długoterminowymi. Nikt tam nie spodziewa się, że kiedykolwiek będzie mógł mieć więcej niż jedno dziecko. Nie chodzi tylko o prawo, to tradycja.

— Prawo maciczne — rzuciła Zo.

Kobieta wzruszyła ramionami.

— W każdym razie, jest to mocno zakorzeniona tradycja. Ludzie rozglądają się wokół siebie i dostrzegają problem. Pragną otrzymać kurację przedłużającą życie i sądzą, że tego samego dnia zostanie im wszczepiony implant bezpłodności. Hindus jest szczęśliwy, jeśli dostanie pozwolenie na usunięcie implantu. Uważa, że po spłodzeniu jednego dziecka zostanie wysterylizowany na dobre. Nawet hinduscy fundamentaliści zmienili zdanie w tej kwestii, ponieważ naciski społeczne na nich były tak silne. Chińczycy postępują w ten sposób od stuleci. Kuracja przedłużająca życie tylko ostatecznie usankcjonowała sprawę.

— Więc Mars powinien mniej się ich obawiać, niż sądzi Jackie?

— Cóż, ciągle chcą wysyłać na Marsa emigrantów, to część ogólnej strategii. A sprzeciw wobec zasady posiadania jednego dziecka jest silniejszy w niektórych krajach katolickich i muzułmańskich oraz wielu tych nacji, które pragną kolonizować Marsa, jak gdyby był pustą planetą. Punkt ciężkości zagrożenia przenosi się obecnie z Indii i Chin na Filipiny, Brazylię i Pakistan.

— Hmm… — mruknęła Zo. Rozmowa o imigracji zawsze ją przytłaczała. Zagrożeni przez lemingi… — A co z dawnymi metanarodowcami?

— Stara Grupa Jedenastu nadal współdziała z najsilniejszymi ze starych metanarodowców. Będą szukać miejsc do eksploatacji. Są oczywiście znacznie słabsi niż przed powodzią, jednak ciągle mają spore wpływy w Stanach, Rosji, Europie i Ameryce Południowej. Przekaż Jackie, aby w kilku następnych miesiącach obserwowała poczynania Japonii… Wtedy zrozumie, co mam na myśli. — Dwie kobiety połączyły naręczne komputery i Hinduska bezpiecznie przegrała szczegółowe informacje dla Jackie.

— Okay — zakończyła rozmowę Zo. Nagle poczuła się wyczerpana, jak gdyby do jej „szkieletu skórnego” wczołgał się jakiś ogromny mężczyzna i ciągnął ją do dołu. Ach ta Ziemia, cóż za opór. Niektórzy ludzie mawiali, że ten ciężar im odpowiada; być może potrzebowali go, aby mieć pewność, że istnieją naprawdę. Zo jednak była zmęczona. Uważała Ziemię za uosobienie barbarzyńskości. Przez jakiś czas interesował ją ten egzotyczny świat, lecz teraz zatęskniła za domem. Odłączyła naręczny notes od komputera tłumaczki. Pomyślała, że chyba zdała ten test woli i wytrzymałości ciała; teraz marzyła już tylko o rozkosznej marsjańskiej grawitacji.

Jechała windą kosmiczną z Clarke’a. Podróż trwała obecnie dłużej niż lot z Ziemi, ale w końcu Zo znalazła się z powrotem na swojej planecie, w jedynym realnym dla niej świecie, na wspaniałym Marsie.

— Nie ma to jak dom — oświadczyła tłumkowi, który zebrał się na stacji kolejowej w Sheffield, a następnie zadowolona przesiedziała w dwóch pociągach na torze magnetycznym prowadzącym w dół Tharsis. Potem pojechała na północ, do Echus Overlook.

Od wczesnego okresu, gdy stanowiło centrum terraformowania, to małe miasto rozrosło się tylko nieznacznie, leżało bowiem z dala od głównych dróg. Zresztą, wbudowano je w stromą wschodnią ścianę Echus Chasma, toteż nie rozciągały się z niego zbyt rozległe widoki. Overlook częściowo zajmował płaskowyż na szczycie urwiska, częściowo jego dno, jednak dwie części miasta rozdzielały trzy kilometry pionu, toteż z jednej części nie było widać drugiej; przypominało raczej dwie oddzielne osady połączone windą.

Gdyby nie lotnicy, Echus Overlook prawdopodobnie podupadłby, zmieniając się — tak jak Underbill, Senzeni Na albo zlodowaciałe kryjówki na południu — w senną miejscowość o statusie historyczno-pomnikowym. Na szczęście wschodnia ściana Echus Chasma znajdowała się na drodze dominujących stałych wiatrów zachodnich, które wiały znad wypiętrzenia Tharsis; dzięki nim lotniarze mogli się wznosić na zadziwiająco potężnych prądach wstępujących. Ot, ptasi raj.

Zo miała się spotkać z Jackie i jej pracownikami z „Uwolnić Marsa”, jednak najpierw chciała polatać. Odebrała więc z magazynu w porcie szybowcowym swoją starą lotnię ze skafandrem w kształcie jastrzębia, poszła do przebieralni i wślizgnęła się w kostium, z przyjemnością dotykając gładkiego materiału giętkiego „szkieletu skórnego”. W chwilę później znalazła się na równej ścieżce, ciągnąc za sobą pierzasty ogon skafandra, a w kolejnym momencie już stała na Skoczni, naturalnym nawisie skalnym, który sztucznie przedłużono betonową płytą. Zo doszła do krawędzi płyty i spojrzała trzy tysiące metrów w dół, na dno Echus Chasma w kolorze umbry. Jak zwykle w takich sytuacjach, poczuła, że w jej ciele szaleje adrenalina, a potem przechyliła się do przodu i rzuciła z urwiska. Leciała głową w dół, wiatr szaleńczo szumiał nad jej hełmem, aż osiągnęła prędkość graniczną; rozpoznała ją po wysokości szumu. Wówczas rozłożyła ramiona i poczuła, jak skafander sztywnieje, pomagając jej mięśniom utrzymać te piękne skrzydła w szerokim rozstawieniu. Z głośnym szumem wiatru wyciągnęła się w górę do słońca, odwróciła głowę, wygięła plecy w łuk, wyprostowała palce u nóg i zaczęła poruszać pierzastym ogonem to w prawo, to w lewo. Wtedy wiatr pociągnął ją w górę. Zo zsunęła stopy i ramiona, usztywniając ciało zawirowała, dostrzegła urwisko, a następnie dno przepaści. Leciała. Zo — jastrząb, dziki i swobodny. Lot ją uszczęśliwiał. Łzy zalały jej okulary i miała wrażenie, że wyzwoliła się spod wpływu siły grawitacji.

Powietrze ponad Echusem było tego ranka bardzo mocno rozrzedzone. Większość lotniarzy unosiła się na prądach wstępujących, a później odbijała na północ, wznosząc się bądź opadając na jedną ze szczelin w ścianie urwiska, gdzie prąd wstępujący był słaby, więc lotniarz mógł się przechylić i zanurkować z wielką prędkością. Podobnie postąpiła Zo. Kiedy znalazła się mniej więcej na wysokości pięciu tysięcy metrów nad Overlook i oddychała czystym tlenem z zamkniętego systemu powietrznego hełmu, odwróciła głowę w prawo, opuściła prawe skrzydło i wygięła się, przepełniona radością, którą wyzwolił lot na wietrze. Czuła, jak lamentujący wicher głaszcze jej ciało. Nie słyszała żadnego dźwięku, z wyjątkiem głośnego szumu w skrzydłach skafandra. Somatyczny nacisk wiatru na całe ciało odczuwała jak delikatny masaż i czuła go przez napięty skafander, jak gdyby była naga i wiatr dotykał bezpośrednio jej skóry; żałowała zresztą, że tak nie jest. Jednak intensyfikacja tego wrażenia była właśnie zasługą dobrego „szkieletu skórnego”, toteż Zo zaczęła używać go już na trzy marsjańskie lata przed wyprawą na Merkurego; pasował idealnie i czuła się wspaniale, że znowu ma go na sobie.