Przybrała pozycję „latawca”, a następnie rzuciła się do przodu w manewrze zwanym „Jezus upada”. Tysiąc metrów niżej złożyła skrzydła i rozpoczęła „kopnięcie delfina”, aby przyspieszyć opadanie. Wiatr lamentował nad nią naprawdę głośno i niemal dotknęła skrzydłami krawędzi wielkiej ściany; sporo już przekroczyła prędkość graniczną. Minięcie stożka oznaczało, że należy rozpocząć manewr szarpnięcia, ponieważ mimo iż urwisko było wysokie, przy pełnym pionowym locie w dół, dno rozpadliny zbliżało się niezwykle szybko, a wyciągnięcie w górę zajmowało dobrą chwilę (nawet biorąc pod uwagę siłę Zo, jej umiejętności, zimną krew i „wsparcie” skafandra). Wygięła więc plecy w łuk i poderwała skrzydła; poczuła napięcie w mięśniach nóg i rąk oraz bardzo silne parcie, mimo iż skafander pomagał znieść zwiększający się arytmicznie ciężar. Pierzasty ogon w dół, szczupak, cztery mocne uderzenia ogonem i Zo uniknęła uderzenia o dno rozpadliny. Udało się.
Wykonała obrót i wróciła na prąd wstępujący, na którym wzleciała z powrotem w świat wysokich chmur. Tego dnia wiatr był kapryśny i Zo odczuwała wielką przyjemność, rzucając się w dół i igrając z nim. Na tym polegał dla niej sens życia i cel wszechświata: czysta radość; znikało poczucie własnego ja, umysł stał się jedynie zwierciadłem wiatru. Bogactwo natury. Zo leciała — jak mawiali ludzie — niczym anioł. Można było się poruszać jak bezzałogowy, zdalnie sterowany samolot albo jak ptak i tylko, czasami, bardzo rzadko, jak anioł. Zo dawno tak dobrze się nie czuła podczas latania.
Wyrównała lot i opadała wzdłuż ściany ku Overlook. W ramionach odczuwała zmęczenie. Nagle dostrzegła jastrzębia. Tak jak wielu innych lotników, zawsze śledziła lot każdego dostrzeżonego ptaka; z taką uwagą nie obserwowali tych stworzeń nawet ornitolodzy. Lotniarze patrzyli na ptaki i naśladowali ich ruchy i trzepot, próbując zgłębić geniusz lotu. Czasami nad urwiskami spokojnie kołowały jastrzębie, szukające jedzenia, a za nimi leciał cały szwadron lotników, starając się imitować ich manewry. To była wielka uciecha.
Teraz Zo śledziła jastrzębia, skręcając, gdy on skręcał, i naśladując ułożenie skrzydeł i ogona ptaka. Jego opanowanie powietrza było umiejętnością, którą pragnęła posiąść. Zdawała sobie wprawdzie sprawę z nierealności tego marzenia, ale nikt nie zabraniał jej próbować: jaskrawe słońce wśród pędzących chmur, niebo koloru indygo, wiatr na ciele, krótkie, wyzwolone nieważkością orgazmy, kiedy rzucała się w dół… Odwieczne momenty „niemyślenia”. Najlepsze, najczystsze korzystanie z czasu.
Jednak słońce zbliżało się ku zachodowi, a Zo powoli odczuwała pragnienie, toteż opuściła jastrzębia i leniwie się obracając, zaczęła opadać do Overlook. Wylądowała dokładnie na zielonym Kokopellim, jak gdyby w ogóle nie odrywała się od ziemi.
Okolicę za startowym kompleksem nazywano Wierzchem. Składał się na niego szereg tanich sypialni i restauracji zajętych niemal całkowicie przez lotników i turystów, który przybywali tu obserwować loty. Wieczorami ludzie jedli, pili, spacerowali, rozmawiali, tańczyli i szukali partnera na noc. Zo nie zaskoczyło, że spotkała tu przyjaciół-lotniarzy: Rosę, Imhotepa, Ellę i Estavana. Spotkali się wysoko, w „Adler Hofbrauhaus”. Widok Zo bardzo ich ucieszył, toteż wypili trochę w „Adlerze”, świętując spotkanie, a następnie przeszli do „Overlook Overlook”, gdzie usiedli na tarasie i nad dużym spliffem wzmocnionym pandorfmą wymieniali się plotkami, przerzucali sprośnymi komentarzami na temat osób przechodzących promenadą pod tarasem i nawoływali dostrzeżonych w tłumie przyjaciół.
W końcu wyszli z lokalu i przyłączyli się do osób spacerujących uliczkami Wierzchu. Odwiedziwszy kilka barów, powoli zmierzali do łaźni. W przebieralni zostawili ubrania i nadzy wędrowali przez ciemne, ciepłe, wilgotne pomieszczenia; w jednym z nich weszli do wody głębokiej po pas, w innych — po kostki albo do piersi. Woda była gorąca, zimna, letnia… Później rozdzielali się, odnajdowali i uprawiali miłość z nieznajomymi. Zo miała kilku partnerów, aż wreszcie osiągnęła orgazm. Kiedy wszystko w jej ciele drżało i przestała myśleć, poczuła się szczęśliwa. Seks, seks! Nie istniało nic lepszego — z wyjątkiem latania, które bardzo przypominało fizyczną rozkosz: upojenie ciała, kolejne echo Wielkiego Wybuchu, tego pierwszego orgazmu. Radość na widok gwiazd w iluminatorze nad głową, ciepło wody; jakiś chłopiec, który wszedł w nią i został, a w trzy minuty później znowu maksymalnie napięty zaczął się w niej poruszać, śmiechem obwieszczając zbliżający się orgazm. Później Zo wróciła do baru, gdzie znalazła przyjaciół. Estavan mówił właśnie, że trzeci nocny orgazm jest zwykle nąjobfitszy i najlepszy, ponieważ rozkosznie długo dochodzi się do punktu kulminacyjnego.
— Potem nadal jest wspaniale, ale trzeba się bardzo starać, a i tak efekt nie jest tak cudowny jak przy trzecim.
Zo, Rose i reszta przedstawicielek płci pięknej zgodziły się, że w tym — podobnie jak w wielu innych przypadkach — lepiej być kobietą; każda z nich miała tej nocy, jak zwykle, wiele cudownych orgazmów, chociaż i tak nie mogły się równać ze status orgasmus, rodzajem stałego orgazmu, który mógł trwać nawet pół godziny, jeśli któraś z nich miała szczęście i zręcznych partnerów. Wielu mężczyzn pilnie pracowało nad opanowaniem tej umiejętności, jednak wszyscy zgodnie przyznawali, że jest ona bliższa sztuce niż nauce: każdy mężczyzna musiał być wysoki, ale nie za wysoki, i w zabawie powinna brać udział spora grupa, lecz nie tłum… Przyjaciele Zo zaczęli się przechwalać, że ostatnio nieźle się poduczyli i dziewczyna z radością kazała im to udowodnić.
— Chodźcie, połóżcie mnie na stół.
Estavan gwizdnął, a następnie poprowadził ją i resztę grupy do pomieszczenia z dużym stołem. Imhotep położył się na nim na plecach, miał być „materacowym mężczyzną” na całą sesję. Pozostali podnieśli Zo, położyli ją na nim na plecach, a w chwilę później wszyscy znaleźli się na niej; ręce, usta, narządy płciowe, język w każdym uchu, w ustach, wszędzie dotyk. Nagle czuła już tylko niewyobrażalną obfitość erotycznych doznań, wszystko zmieniło się w seks. Zo głośno mruczała. Potem, kiedy zaczęła dochodzić, gwałtownie wygięła się w łuk. Wszyscy nadal starali się ją podniecać, choć teraz znacznie subtelniej, drażniąc ją, nie dając spokoju; przeżywała wrażenia jak podczas oszałamiających manewrów lotu. Wreszcie krzyknęła:
— Nie, już nie mogę.
Wówczas jej przyjaciele roześmiali się i powiedzieli:
— Ależ możesz.
I dalej ją pieścili, aż poczuła ucisk mięśni brzusznych i natychmiast stoczyła się z ciała Imhotepa. Rose i Estavan schwycili ją, ale nie mogła się utrzymać na nogach. Ktoś powiedział, że straciła przytomność na dwadzieścia minut; Zo nie miała pewności, czy były to tylko dwie minuty, czy cała wieczność. Bolały ją mięśnie brzucha, uda i pośladki.