Выбрать главу

Po wielu latach współpracy ze spółdzielnią „dzikich”, która miała siedzibę na Lunae, Zo przyłączyła się do jednej ze spółdzielni funkcjonujących po części jako przedstawicielstwo „Uwolnić Marsa”, dzięki czemu wraz z innymi pracownikami mogła wykonywać pracę partyjną i nikt nie podejrzewał, że jest to ich główna działalność. Spółdzielnia Zo budowała i instalowała kraterowe ekrany, Zo jednak od ponad roku nie wykonała dla niej żadnej rzeczywistej pracy.

Jackie pokiwała głową.

— Odpuść trochę, potem polecisz na następną wyprawę. Mniej więcej za miesiąc.

— Okay.

Zo bardzo chciała zobaczyć zewnętrzne księżyce, więc bez problemów się zgodziła. Jackie tylko pokiwała głową, bowiem w ogóle nie brała pod uwagę, że córka mogłaby jej odmówić. Matka Zo nie miała zbyt bogatej wyobraźni. Bez wątpienia, własną Zo musiała odziedziczyć po ojcu, niech mu Ka błogosławi. Nie chciała wiedzieć, kim jest i nie zamierzała nastawać na jego swobodę, poczuła jednak falę wdzięczności dla niego za geny, dzięki którym jej charakter tak bardzo różnił się od charakteru matki.

Wstała, zbyt wyczerpana, aby znosić dłużej obecność Jackie.

— Wyglądasz na zmęczoną, a ja jestem kompletnie wykończona — powiedziała. Pocałowała matkę w policzek, po czym ruszyła do swojego pokoju. — Kocham cię. Może powinnaś pomyśleć, czy znowu nie poddać się kuracji — dodała.

Spółdzielnia Zo mieściła się w Kraterze Moreuxa na Protonilus Mensae, między Mangalą i Bradbury Point. Krater był duży i przecinał długie zbocze Wielkiej Skarpy opadające ku półwyspowi z Przesmykiem Boone’a. Spółdzielnia ciągle produkowała nowe odmiany siatki molekularnej, by zastąpić wcześniejszą sieć i stare typy materiału namiotowego. Siatka, którą zainstalowali nad Moreuxem, stanowiła najnowsze osiągnięcie — polihydroksymaślanowy plastik z włókien będących pochodnymi soi, przekształconej do produkcji PHM w chloroplastach roślin. Siatka stanowiła odpowiednik codziennej warstwy inwersyjnej, która czyniła powietrze wewnątrz krateru o około trzydziestu procent gęstsze i znacząco cieplejsze niż na zewnątrz. Tego typu sieci ułatwiały biomom brutalne przejście z namiotu na otwarte powietrze, a jeśli stale je instalowano, tworzono łagodne mezoklimaty na wyższych wysokościach i szerokościach areograficznych. Moreux ciągnął się aż do czterdziestego trzeciego stopnia północnego i zimy na zewnątrz krateru zawsze będą bardzo surowe. Dzięki siatce można było sadzić ciepłe, wysokościowe lasy, rodzące egzotyczne rośliny — genetycznie przekształcone gatunki przywiezione ze wschodnioafrykańskich wulkanów, Nowej Gwinei i Himalajów. Latem na dnie krateru dni były naprawdę gorące; rosły tam przedziwne kwitnące kolczaste drzewa, pachnące niczym perfumy.

W kraterze mieszkano w przestronnych apartamentach wybudowanych w północnym łuku stożka, z czterema cofającymi się poziomami balkonów i szerokimi okiennymi ścianami; z mieszkań rozciągał się widok na zielone liście leśnego zbocza w typie Kilimandżaro. Zimą balkony prażyły się w słońcu, latem ukrywały się pod obrośniętymi winoroślą szpalerami. Kiedy temperatura w dzień sięgała trzystu pięciu kelwinów, ludzie szeptali między sobą, by zmienić siatkę na zwykłą; przez taką gorące powietrze mogłoby uciec; padały też propozycje zbudowania takiej siatki, którą można by zwijać w upalne dni.

Prawie każdego dnia większość czasu Zo spędzała na zewnętrznym podnóżu albo pod nim, gdzie pracowała przed odlotem na zewnętrzne księżyce. Tym razem praca ją interesowała — Zo odbywała długie wycieczki podziemnymi tunelami górniczymi; podążała za żyłami i warstwami w starym podnóżu krateru rozbryzgowego. Pouderzeniowe zgruzowanie stworzyło wszelkiego rodzaju użyteczne skały metamorficzne, toteż minerały niezbędne do produkcji gazów oranżeriowych stanowiły powszechny, choć nie jedyny, cel poszukiwań na podnóżu. Spółdzielnia pracowała nad nowymi metodami wydobywczymi i eksploatowała pewne materiały niezbędne dla krosien siatki. Konstruktorzy mieli nadzieję, że uda im się wymyślić wspaniałe, możliwe do zbycia górnicze metody udoskonalające, dzięki którym powierzchnia pozostałaby nienaruszona, mimo iż głęboko eksploatowano by leżący pod nią regolit. Większość podziemnych prac wykonywano oczywiście przy użyciu robotów, niemniej jednak — jak zawsze w górnictwie — nadal istniały zadania, które musiał wykonać człowiek. Poszukiwania w przyćmionym podziemnym świecie Zo uznała za niezwykle satysfakcjonującą pracę. Z ochotą spędzała cały dzień we wnętrznościach planety między wielkimi skalnymi płytami, w jaskiniach o zwartych, chropowatych, czarnych ścianach połyskujących kryształami i odbijających mocne światło. Sprawdzała tam próbki i zwiedzała nowo wycięte chodniki w krainie matowych, magnezowych stojaków wciśniętych przez automatyczne koparki. Lubiła pracować jak troglodyta, szukający pod ziemią rzadkich skarbów, wpatrywać się w światło późnego popołudnia, w spiżowe, łososiowe lub bursztynowe powietrze, gdy słońce — niczym stary przyjaciel — płonęło na pąsowiejącym niebie, ogrzewając ludzi wędrujących w górę zbocza podnóża do bramy przy stożku, skąd widać było leżące w dole półkole lasu Moreux: zaginionego świata, domu jaguarów i szakali. Wewnątrz siatki czekał zwykle wagonik kolejki kablowej, którą można było zjechać z powrotem do kolonii, Zo wolała się jednak kierować do bramy i skorzystać z lotni — odbijała się z lotniczego podwyższenia, rozkładała skrzydła i leniwymi śpiralami opadała na północ do stożkowego miasta; tam jadła kolację na którymś z restauracyjnych tarasów, obserwowała papugi, kakadu i papużki polinezyjskie, które kręciły się w pobliżu, usiłując uszczknąć coś z ludzkiego posiłku. Praca była zatem dość przyjemna i Zo żadne problemy nie spędzały snu z powiek.

Pewnego dnia przybyła ekipa inżynierów, specjalistów od spraw atmosfery. Chcieli sprawdzić, ile powietrza ucieka latem przez siatkę Moreux w południowy upał. W grupie znajdowało się wiele starszych osób, ludzi ze zmarszczkami wokół oczu i roztargnionym sposobem bycia charakterystycznym dla polowych areologów przebywających przez długi czas w terenie. Jednym z tych issei był sam Sax Russell, mały łysy człowieczek z haczykowatym nosem i skórą pomarszczoną jak skorupy mieszkających na dnie krateru żółwi. Zo nie mogła się napatrzeć na tego starca, który był jedną z najsłynniejszych postaci w historii Marsa. Czuła się dziwacznie, witając się z nim, z osobą, o której czytała w książkach; miała wrażenie, że następny może być George Washington albo Archimedes — martwy osobnik z przeszłości nadal żyjący wśród nich, wiecznie otępiały z powodu wszystkich następujących po sobie ewolucji.

Russell rzeczywiście wydawał się otępiały, a w każdym razie całkowicie zaskoczony spotkaniem informacyjnym. Wyszedł z niego, nie czekając na pytania, które zebrani zadawali jego współpracownikom; cały czas wpatrzony w leżący pod miastem las. Kiedy podczas kolacji ktoś przedstawił mu Zo, powoli, niczym żółw, zamrugał oczyma i odrzekł w zamyśleniu:

— Uczyłem kiedyś twoją matkę.

— Wiem — odparła Zo.

— Pokażesz mi dno krateru? — spytał.

— Zwykle nad nim latam — odparła zdziwiona.

— Miałem nadzieję na spacer — stwierdził i patrzył na nią, nadal mrugając.

Prośba była dla Zo tak niezwykła, że zgodziła się pójść.

Wyruszyli chłodnym porankiem, podążając w cieniu wschodniego stożka. Korony bals i saalów przeplatały się nad głowami, tworząc wysokie sklepienie, w którym widać było wyjące i skaczące lemury. Starzec parł powoli naprzód, przyglądając się rozmaitym leśnym stworzeniom. Rzadko się odzywał, przeważnie pytał, czy Zo zna nazwę którejś z paproci bądź drzewa. Niestety dziewczyna potrafiła nazwać jedynie ptaki.