Выбрать главу

— Obawiam się, że nazwy roślin wchodzą mi jednym uchem, a drugim wychodzą — przyznała się wesoło.

Słysząc te słowa, Russell zmarszczył czoło.

— Sądzę, że dzięki temu żywiej je dostrzegam — dodała.

— Doprawdy? — Sax ponownie rozejrzał się wokół, jak gdyby wypróbowującjej metodę.

— Czy to znaczy, że ptaki postrzegasz gorzej niż rośliny?

— Ptaki to co innego. Są moimi braćmi i siostrami, muszą mieć imiona. Nazwy przynależą do nich. Ale reszta… — wskazała na otaczające ich zielone liście, gigantyczne paprocie pod kolczastymi, kwitnącymi drzewami -…to w gruncie rzeczy istoty bezimienne. Nadajemy im imiona, lecz w rzeczywistości wcale ich nie mają.

Sax rozmyślał nad tym, co powiedziała.

— Gdzie latasz? — spytał, gdy zeszli kilometr po zarośniętym szlaku.

— Wszędzie.

— Masz ulubione miejsca?

— Lubię Echus Overlook.

— Dobre prądy wstępujące?

— Bardzo dobre. Byłam tam, ale przyleciała Jackie i zagoniła mnie do pracy.

— To nie jest twoja praca?

— No, tak. Jednak w spółdzielni najlepiej być w porze wiązania.

— Ach. Zatem zostaniesz tu przez jakiś czas?

— Tylko do czasu odlotu wahadłowca na księżyce galileuszowe.

— Więc emigrujesz?

— Nie, nie. To wyprawa… Dla Jackie. Misja dyplomatyczna.

— Ach. Odwiedzisz Urana?

— Tak.

— Chciałbym zobaczyć Mirandę.

— Ja też. To jeden z powodów, dla których lecę.

— Och.

Stąpając po wystających, płaskich kamieniach, przeszli płytki strumyk. Ptaki krzyczały, owady szumiały. Światło słoneczne wypełniało teraz całą czarę krateru, lecz pod leśnym firmamentem ciągle panowało zimno, powietrze docierało tu z równoległych kolumn i pasów ukośnego żółtego światła. Russell przykucnął, wpatrując się w wodę strumyka.

— Jakim dzieckiem była moja matka? — spytała Zo.

— Jackie?

Zastanowił się. Minęło sporo czasu. Wreszcie, w tej samej chwili, gdy Zo pomyślała z rozdrażnieniem, że zapomniał ojej pytaniu, rzucił:

— Szybko biegała. Zadawała sporo pytań. „Dlaczego?” „Dlaczego?” „Dlaczego?”. Podobało mi się to. Zdaje mi się, że była najstarsza ze swojego ektogenicznego pokolenia. W każdym razie, od początku była przywódczynią.

— Była zakochana w Nirgalu?

— Nie wiem. Spotkałaś Nirgala?

— Chyba tak. Kiedyś, z „dzikimi”. A co z Peterem Clayborne’em? Była w nim zakochana?

— Zakochana? Później, może. Kiedy byli starsi. Co do czasów Zygoty, nie wiem.

— Nie jesteś zbyt pomocny.

— Hm.

— Zapomniałeś to wszystko?

— Nie wszystko. Ale to, co pamiętam, jest… trudne do przekazania. Pamiętam, że Jackie pewnego dnia spytała o Johna Boone’a, dokładnie tak samo, jak teraz pytasz o nią. Często o niego pytała… Cieszyła się, że jest jego wnuczką. Była z niego dumna.

— Nadal jest. A ja jestem dumna z niej.

— I… Pamiętam, jak kiedyś płakała.

— Dlaczego? I nie mów, że nie zrozumiem!

Sax zawahał się, skonfundowany. W końcu popatrzył na Zo, z niemal sympatycznym uśmiechem.

— Była smutna.

— Och, coś takiego!

— Była smutna, ponieważ odeszła jej matka. Miała, zdaje się, na imię Esther?

— Tak.

— Kasei i Esther rozstali się i Esther wyjechała… Nie wiem dokąd. Kasei został z córką w Zygocie. Pewnego dnia Jackie przyszła do szkoły bardzo rano. Tego dnia uczyłem. Wcześniej wiele razy zadawała pytanie „dlaczego?”. Wtedy również je zadała, tyle że tym razem pytała o Kaseia i Esther. A potem płakała.

— Co jej powiedziałeś?

— No… Przypuszczam, że nic, co by ją pocieszyło. Nie wiedziałem, co mówić. Hmm… Zresztą chyba uważałem, że powinna wyjechać z Esther. Więź z matką jest najważniejsza.

— Daj spokój.

— Nie zgadzasz się? Sądziłem, że wszyscy młodzi tubylcy są socjobiologami.

— Co takiego?

— Eee… Że wierzycie, iż większość cech kulturowych można wyjaśnić biologicznie.

— Och, nie. Oczywiście, że tak nie uważamy. Jesteśmy na to zbyt swobodni. Kontakt z matką nie jest ważny. Zresztą, czasem matka to inkubator.

— No… może…

— Wierz mi.

— … Jednak Jackie płakała.

Dalej wędrowali w milczeniu. Podobnie jak wiele innych dużych kraterów, Moreux był pocięty strumieniami zbiegającymi się w centralnym bagnie i jeziorze. Tutejsze jezioro było małe, miało kształt nerki zakręcającej wokół nierównych, niewysokich pagórków środkowego kompleksu wierzchołków. Zo i Russell wyszli spod leśnego sklepienia na niewyraźnie widoczny szlak, od pewnego momentu zarosły trawą, toteż szybko straciliby orientację, gdyby nie strumyk, który łukowato biegł ku łące, a potem wpadał do błotnistego jeziora. Większą część łąki porastała ta sama trawa — włośnica czerwona; wszędzie było widać jej wielkie krągłe kępy, źdźbła sięgały dobrze ponad głowy idących, którzy często nie widzieli niczego z wyjątkiem tych gigantycznych traw i nieba. Długie źdźbła połyskiwały pod liliowym zenitem w południe. Russell potykał się, usiłując nadążyć za Zo, jego okrągłe okulary przeciwsłoneczne wyglądały na twarzy jak lustra odbijające — ilekroć patrzył w którąś stronę — pęki traw. Wydawał się bardzo zaskoczony otoczeniem i stale mamrotał w stary naręczny komputer, który wisiał mu na nadgarstku niczym kajdanki.

Ostatni łuk rzeki przed jeziorem tworzył jasną piaszczysto-kamienną plażę. Zo wbiła w nadwodny piasek patyk, aby sprawdzić grząskość, i stwierdziwszy, że dno jest wystarczająco twarde, zdjęła spocony strój i weszła do wody, która okazała się przyjemna i zimna. Zanurkowała, popływała trochę, dotknęła głową dna. Ponad wodę wystawał wielki głaz, więc wspięła się na niego i trzy czy cztery razy skoczyła z niego, rzucając się do przodu, w wodę; te koziołki, wykonane z trudem i bez wdzięku — a raczej związana z nimi nieważka przyjemność wywołała w dołku Zo szybkie, ostre szarpnięcie, wrażenie tak bliskie orgazmowi jak nic innego, co kiedykolwiek czuła. Nurkowała więc raz za razem, aż doznanie osłabło, a jej ciało stało się zupełnie chłodne. Wtedy wyszła z jeziora i położyła się na piasku, czując jego gorąco i grzejące boki promienie słońca. Pomyślała, że idealny byłby prawdziwy orgazm, jednak mimo iż obnażyła przed Saxem wszystkie swoje wdzięki, ten — nagi, z wyjątkiem okularów przeciwsłonecznych i naręcznego komputera — siedział na płyciźnie ze skrzyżowanymi nogami, najwyraźniej zaabsorbowany jedynie błotem. Opalony jak wieśniak, mały, łysy, pomarszczony przedstawiciel rzędu naczelnych — niczym wizerunek Gandhiego albo Homo habilis. Ze względu na swoją inność wyglądał nawet trochę seksy, taki starożytny i mały, jak samiec jakiegoś gatunku pozbawionych skorup żółwi. Zo przesunęła kolano na bok i przekręciła się na plecy, przyjmując niedwuznaczną pozycję; światło słoneczne grzało jej obnażoną płeć.

— Jakie niezwykłe błoto — oświadczył, patrząc na grudę, którą trzymał w ręku. — Nigdy nie widziałem niczego podobnego do tej biomy.

— Naprawdę?

— Podoba ci się?

— Ta bioma? Tak, chyba tak. Jest dość gorąca i przesadnie żyzna, lecz interesująca. Wiele zmienia.

— Więc nie masz nic przeciwko niej. Nie jesteś „czerwoną”.