Выбрать главу

— „Czerwoną”? — Roześmiała się. — Nie, jestem raczej wigiem.

Sax zastanowił się nad tym określeniem.

— Chcesz przez to powiedzieć, że „zieloni” i „czerwoni” nie stanowią już jedynych sił politycznych?

Wskazała na włośnicę czerwoną i saale porastające łąkę.

— Masz inne zdanie?

— Hm, to bardzo ciekawe. — Odchrząknął. — Kiedy polecisz na Urana, zabierzesz ze sobą pewną moją przyjaciółkę?

— Być może — odparła Zo i lekko poruszyła biodrami.

Sax zrozumiał jej ruch, pochylił się do przodu i zaczął gładzić jej udo. Zo miała wrażenie, że jej skóry dotykają małpie łapki, zręczne i wprawne. Sax zatopił całą dłoń w jej włosach łonowych, co prawdopodobnie bardzo mu się spodobało, ponieważ wkładał ją tam jeszcze kilkakrotnie, aż dostał erekcji; Zo mocno trzymała jego członek, póki nie doszła. Oczywiście, nie czuła się tak, jak wtedy na stole, ale każdy orgazm był dobry, zwłaszcza gdy człowiek przebywał na dworze w gorącym słonecznym deszczu. I chociaż Sax tylko lekko dotykał Zo, nie okazywał też — jak to czyniło wielu starych ludzi — tęsknoty za wzajemnym uczuciem, nie zaprzątał go sentymentalizm, który stawał na przeszkodzie prawdziwemu doświadczaniu rozkoszy. Kiedy więc Zo osiągnęła orgazm, przetoczyła się na bok i wzięła w usta jego napęczniałą męskość (niczym mały palec, który całkowicie mogła owinąć językiem), pozwalając Saxowi obserwować swoją nagość. Sama przerwała w pewnej chwili i popatrzyła na siebie: duże, obfite, zadbane krągłości; dostrzegła, że jej biodro znajduje się niemal na wysokości jego ramion. Potem powrót, vagina Jentoto, jakże absurdalne są te przerażające patriarchalne mity, zęby są przecież całkowicie zbyteczne, czy na przykład pyton potrzebuje zębów? Po prostu schwytać biedne stworzenie za członka i ścisnąć tak, aż zapiszczy; co wówczas zrobi? Może spróbuje się wywinąć, choć równocześnie każdy mężczyzna właśnie tego przecież pragnął, odczuwał wręcz zarówno patetyczne zażenowanie, jak i strach — zwłaszcza przed kobiecymi zębami; zwykle jednak ryzykowali… Zo uszczypnęła Saxa, aby przypomnieć mu, gdzie się znajduje, a potem pozwoliła mu dojść, myśląc, iż mężczyźni mają naprawdę dużo szczęścia, że nie są telepatami.

Później oboje po raz drugi zanurzyli się w jeziorze i znowu położyli na piasku. Sax wyjął z plecaka bochenek chleba. Przełamali bochen na pól i zaczęli jeść.

— Mruczysz więc? — spytał Sax między jednym a drugim kęsem.

— Uhm.

— To twoja nowa cecha?

Zo pokiwała głową, przełknęła i odparła:

— Ostatnim razem, jak poddawałam się kuracji.

— Geny pochodzą od kotów?

— Od tygrysów.

— Aha.

— To tylko nieznaczna zmiana w krtani i wiązadłach głosowych. Powinieneś sam spróbować, człowiek naprawdę czuje się świetnie.

Sax zamrugał oczami i nic nie odpowiedział.

— A kim jest ta twoja przyjaciółka, którą mam zabrać na Urana?

— Ann Clayborne.

— Ach! Twoja wieczna oponentka.

— Coś w tym rodzaju.

— Skąd wiesz, że poleci ze mną?

— Nie wiem. Ale może się zgodzić. Michel mówi, że Ann wypróbowuje nowości. A Miranda powinna ją zainteresować. Księżyc rozbity podczas uderzenia, potem ponownie zespolony w jedność. Całość stanowią cząstki księżyca zmieszane z cząstkami meteorytu. Obraz, który… no wiesz, chciałbym, żeby taki zobaczyła. Cała ta skała, no rozumiesz. Ann lubi skały.

— Słyszałam coś o tym.

Russell i Clayborne, „zielony” i „czerwona”, dwoje najsłynniejszych antagonistów w całej melodramatycznej sadze o pierwszych latach kolonizacji. Wczesne lata wydały się Zo czymś tak klaustrofobicznym, że zadrżała na myśl o nich. Nic dziwnego, że przeżycie to zgruzowało umysły wszystkich, którzy musieli mu się poddać. Zo przypomniała sobie, że później Russell przeżył spory wstrząs, choć nie pamiętała dokładnie, czym spowodowany. Wszystkie opowieści o przedstawicielach pierwszej setki zlewały jej się w jedno: Wielka Burza, zaginiona kolonia, zdrady Mai, wszystkie kłótnie, romanse, morderstwa, bunty i tym podobne kwestie — takie wstrętne sprawy, wśród których rzadko pojawiał się jakiś moment radości, o ile Zo mogła coś na ten temat powiedzieć. Jak gdyby starzy byli beztlenowymi bakteriami, żyjącymi w trującej mieszance i dopiero tworzyli warunki konieczne dla powstania w pełni nasyconego tlenem życia.

Wyjątkiem była chyba właśnie Ann Clayborne. Z opowieści o niej Zo wywnioskowała, że Ann rozumiała, iż aby czuć radość w skalnym świecie, trzeba kochać skały. Zo podobał się ten pogląd, powiedziała więc:

— Jasne, zapytam ją. Chociaż chyba ty powinieneś to zrobić, nie sądzisz? Zadzwoń do niej i powiedz, że mogę ją zabrać. Znajdziemy miejsce w grupie dyplomatycznej.

— Czy to jest grupa z „Uwolnić Marsa”?

— Tak.

— Hmm…

Sax wypytał Zo o polityczne ambicje Jackie i młoda Marsjanka odpowiadała, kiedy potrafiła, patrząc na własne krągłości, twarde muskuły złagodzone podskórnym tłuszczykiem — kości biodrowe sterczące po obu stronach brzucha, pępek, sztywne, czarne włosy łonowe (strząsnęła z nich okruszki chleba), długie mocne uda. Kobiece ciała były o wiele ładniejsze i bardziej proporcjonalne niż męskie, Michał Anioł mylił się, chociaż jego David jest rzeczywiście piękny.

— Szkoda, że nie możesz polecieć na stożek — odezwała się Zo.

— Nie umiem latać na lotni.

— Mogłabym ponieść cię na swoim grzbiecie.

— Naprawdę?

Zo spojrzała na Saxa. Dodatkowe trzydzieści czy trzydzieści pięć kilo…

— Jasne. To zależy od skafandra.

— Zadziwiające są możliwości tych skafandrów.

— Sam skafander nie wystarczy.

— Tak. Ludzie zawsze chcieli latać, ale znali swoje ograniczenia. Ciężkie kości i tak dalej. Wiesz…

— Tak. Skafandry z pewnością są niezbędne. Tyle że nie wystarczą.

— Rozumiem. — Popatrzył na jej ciało. — Interesujące, jak duzi stają się ludzie.

— Zwłaszcza ich zewnętrzne organy płciowe.

— Tak sądzisz?

Zo roześmiała się.

— Tylko tak się z tobą przekomarzam.

— Ach…

— Chociaż można by pomyśleć, że organy często używane rosną, prawda?

— Tak. Czytałem, że rozrastają się klatki piersiowe.

Zo znowu się roześmiała.

— Rzadkie powietrze, co?

— Przypuszczalnie. W każdym razie, sprawdza się to w Andach. U andyjskich tubylców odległość od kręgosłupa do mostka jest prawie dwukrotnie większa niż u mieszkańców krain położonych na poziomie morza.

— Naprawdę! Jak u ptaków, co?

— Tak mi się zdaje.

— Dodajmy do tego duże piersi…

Sax nie odpowiedział.

— Więc ewoluujemy w coś w rodzaju ptaków.

Russell potrząsnął głową.

— To kwestia fenotypu. Jeśli wychowasz swoje dzieci na Ziemi, ich piersi będą małe.

— Wątpię, czy będę miała dzieci.

— Ach. Z powodu problemów populacyjnych?

— Tak. Musimy poczekać, aż wy, issei, zaczniecie umierać. Nie wystarczają już nawet wszystkie te nowe, małe światy. Ziemia i Mars zmieniają się w ludzkie mrowiska. Zabieracie nam nasz świat, naprawdę. Jesteście kleptopasożytami.

— To brzmi przesadnie.

— Nie, ten termin istnieje naprawdę i określa się nim zwierzęta, które kradną jedzenie własnemu potomstwu podczas wyjątkowo mroźnych zim.