— Bardzo trafne.
— Powinniśmy chyba was zabijać, gdy kończycie setkę.
— Albo gdy spłodzimy dzieci.
Zo uśmiechnęła się. Sax był taki spokojny!
— Zależnie od tego, co z tego zaistnieje najpierw.
Pokiwał głową, jak gdyby rozważał sensowną propozycję. Zo roześmiała się, chociaż jednocześnie poczuła niepokój.
— Oczywiście to się nigdy nie zdarzy.
— Ma się rozumieć. Jednak nie będzie takiej potrzeby.
— Nie? Zamierzacie postępować jak lemingi i rzucać się z urwisk?
— Nie. Pojawiają się choroby odporne na kurację. Starsi ludzie umierają i będą umierać coraz częściej.
— Doprawdy?
— Tak sądzę.
— Nie wydaje ci się, że wymyślą sposoby wyleczenia tych nowych chorób i pociągną całą sprawę dalej?
— Niektóre schorzenia uda się wyleczyć, lecz generalnie starzenie jest sprawą skomplikowaną i prędzej czy później… — Sax wzruszył ramionami.
— Nieprzyjemna myśl — zauważyła Zo.
Wstała i ubrała się, Sax poszedł w jej ślady.
— Spotkałaś kiedyś Bao Shuyo? — spytał.
— Nie, kto to?
— Matematyczka, która mieszkała w Da Vincim.
— Nie znam jej. Dlaczego pytasz?
— Przez ciekawość.
Poszli w górę wzgórza przez las, od czasu do czasu zatrzymując się, by popatrzeć na jakieś szybko przed nimi umykające zwierzę. W pewnej chwili dostrzegli dużą kurę bankiwa, która przypatrywała im się z miną samotnej hieny… Zo była z siebie zadowolona. Ten issei okazał się inteligentny, odporny na jej ironię i niemożliwy do zaszokowania; jego opinie nie dawały się przewidzieć, co stanowiło niezwykłą cechę u starca, a właściwie u każdego człowieka. Miała wrażenie, że większość starych, których dotąd spotkała, tkwiła sztywno w zakrzywionej czasoprzestrzeni własnych wartości; a ponieważ te wartości pozostawały niestety odwrotnie proporcjonalne do tego, jak mocno ludzie się do nich przywiązywali, starcy przypominali zwykle kogoś w rodzaju Tartuffe’a — tak w każdym razie sądziła Zo; a dla hipokrytów zupełnie nie miała cierpliwości. Dlatego pogardzała przedstawicielami pokolenia issei i ich drogocennymi wartościami. Sax wydawał się inny i dlatego chciała go bliżej poznać.
Kiedy wrócili do wioski, poklepała go po głowie.
— Bardzo dobrze się bawiłam. Porozmawiam z twoją przyjaciółką.
— Dzięki.
W kilka dni później zadzwoniła do Ann Clayborne. Twarz, która pojawiła się na ekranie, przypominała czaszkę.
— Cześć, jestem Zoya Boone.
— Tak?
— Tak się nazywam — powiedziała Zo. — Tak się przedstawiam nieznajomym.
— Boone?
— Córka Jackie.
— Ach tak.
Najwyraźniej Ann nie lubiła Jackie. Typowa reakcja; Jackie była tak wspaniałą osobą, że wiele osób jej nienawidziło.
— Jestem również przyjaciółką Saxa Russella.
— Och.
Zo nie potrafiła odczytać, co myśli jej rozmówczyni.
— Mówiłam mu, że lecę do systemu Urana i Sax zasugerował, że może się do mnie przyłączysz.
— Naprawdę tak powiedział?
— Tak. Dlatego zadzwoniłam. Lecę na Jowisza, a potem na Urana. Dwa tygodnie spędzę na Mirandzie.
— Miranda! — krzyknęła Ann. — Kim jesteś, powtórz?
— Zo Boone! Co z tobą, kobieto?
— Powiedziałaś: Miranda?
— Tak. Dwa tygodnie, może więcej, jeśli mi się spodoba.
— Jeśli ci się spodoba?
— Tak. Nie lubię zostawać w miejscach, które mi się nie podobają.
Clayborne pokiwała głową, jak gdyby była to jedyna sensowna odpowiedź, Zo dodała więc kpiącym, poważnym tonem, jak do dziecka:
— Tam jest dużo skał.
— Tak, tak.
Długa pauza. Zo obserwowała twarz na ekranie. Wymizerowana i pomarszczona, przypominała Russella, tyle że prawie wszystkie jej zmarszczki były pionowe. Oblicze wyciosane z drewna. W końcu Ann odezwała się:
— Pomyślę o tym.
— Podobno powinnaś wypróbowywać nowości — przypomniała jej Zo.
— Co takiego?
— Nie słyszałaś, co powiedziałam?
— Wiesz to od Saxa?
— Nie… Pytałam o ciebie Jackie.
— Pomyślę o tym — powtórzyła Ann i przerwała połączenie.
Dość tego, pomyślała Zo. Bardzo się starała, a jednak czuła się dziwnie. Ci issei w jakiś sposób potrafili wciągać innych w swój świat; wszyscy oni byli szaleni.
I w dodatku najwyraźniej nie sposób było przewidzieć ich zachowania, bowiem następnego dnia Clayborne oddzwoniła i powiedziała, że poleci.
Gdy się spotkały, Ann Clayborne okazała się rzeczywiście tak pomarszczona i wysuszona jak Russell, lecz jeszcze bardziej milcząca i obca — drażliwa, lakoniczna, skłonna do wybuchów złości. Pojawiła się w ostatniej chwili jedynie z plecaczkiem i wąskim, czarnym komputerem naręcznym, jednym z najnowszych modeli. Jej skóra była orzechowobrązowa i upstrzona naroślami, brodawkami i bliznami po usuniętych znamionach, powstałych w długim życiu spędzonym na dworze, zwłaszcza pierwszego okresu pobytu na Marsie, kiedy promieniowanie ultrafioletowe było naprawdę intensywne; krótko mówiąc, przysmażyła się czy też — jak mawiano w Echusie — przypiekła sobie główkę. Ann miała szare oczy, jej usta wyglądały jak pysk jaszczurki, linie od kącików ust do nozdrzy przypominały głębokie cięcia siekierą. Zo nigdy nie widziała bardziej zaciętej twarzy.
W trakcie tygodnia lotu na Jowisza Ann spędzała czas w małym parku statku, chodząc wśród drzew. Zo wolała przebywać w jadalni albo w dużym widokowym „baniaczku”, gdzie wieczorami zbierała się mała grupa podróżników — połykali tabletki pandorfiny i bawili się lub palili opium, a potem patrzyli w gwiazdy. Z powodu tej różnicy w zainteresowaniach Zo rzadko widywała Ann.
Przelecieli nad pasem asteroid, lekko zboczyli z płaszczyzny ekliptyki, mijając — zapewne, choć trudno było mieć pewność — wiele wydrążonych, małych światów. Wewnątrz skalnych ciał w kształcie kartofla, które pojawiały się na ekranach statku, mogły być zarówno szkielety prymitywnych budowli, jak i zamknięte kopalnie albo położone w pięknym otoczeniu miasta; mieszkały tam anarchistyczne, niebezpieczne społeczności, religijne grupy bądź przedstawiciele utopijnych, boleśnie spokojnych ludzkich kolektywów. Zdając sobie sprawę z faktu współegzystencji tak wielu rozmaitych ustrojów, często półanarchistycznych, Zo wątpiła, czy plany jej matki dotyczące zorganizowania zewnętrznych księżyców pod marsjańską egidą kiedykolwiek się powiodą. Obawiała się, że pas asteroidowy może posłużyć jako model politycznej organizacji dla całego Układu Słonecznego. Jackie nie zgadzała się z córką, twierdząc, że ze względu na swą szczególną naturę szeroki pas rozproszonych wokół Słońca ciał niebieskich nie może stanowić typowego przykładu dla całości. Jackie mówiła, że zewnętrzne księżyce tłoczą się dokoła gazowych gigantów i z tego powodu mogą zawierać między sobą przymierza, a poza tym w porównaniu z asteroidami były wielkie i zapewne mieszkańcy większości z nich chętnie by się sprzymierzyli z kimś w wewnętrznym układzie.
Zo nie była o tym przekonana. Jednak teraz statek zwalniał, docierając do systemu Jowisza, gdzie miała szansę sprawdzić w praktyce teorie Jackie. Hamując, pasażerowie dostrzegli z bliska cztery księżyce galileuszowe. Wszystkie miały ambitne plany terraformowania i zaczęły je właśnie realizować. Na trzech zewnętrznych, Kallisto, Ganimedesie i Europie, panowały podobne wstępne warunki — księżyce pokrywały warstwy wodnego lodu, Kallisto i Ganimedes w głąb na tysiąc kilometrów, Europę na sto kilometrów. Istnienie wody nie stanowiło niczego niezwykłego w zewnętrznym Układzie Słonecznym, ale z pewnością jej występowanie nie było czymś pospolitym, toteż wodne światy stały się znacznie cenniejsze niż te, które były jej pozbawione. Na lodowatych powierzchniach wszystkich trzech księżyców znajdowały się ogromne ilości rozproszonych skał, będących przeważnie pozostałościami po uderzeniach meteorytów; ten rumosz węglowego chondrytu okazał się bardzo użytecznym materiałem budowlanym. Osadnicy mieszkający na którymś z trzech księżyców, przybyli jakieś trzydzieści M-lat wcześniej, przetopili chondryty i zbudowali szkielety namiotów z węglowego nanoprzewodu przypominającego ten, którego użyto do konstrukcji marsjańskiej windy kosmicznej. Pokryli obszary o średnicy dwudziestu lub pięćdziesięciu kilometrów wielowarstwowymi materiałami namiotowymi, a pod namiotami rozsypali pokruszone kamienie, tworząc cienką warstwę ziemi — najwyższą warstwę wiecznej zmarzliny; w niektórych miejscach powstały jeziora, które stopili w lodowcu.