Później Zo odbywała luźne rozmowy z różnymi przedstawicielami władz lodowych księżyców galileuszowych: na przyjęciach koktajlowych po warsztatach dyskusyjnych, podczas grupowych spacerów po nadbrzeżnej promenadzie nad Jeziorem Genewskim, pod sonoluminescencyjnymi światłami ulicznymi zwisającymi z sufitu namiotu. Mówiła swoim rozmówcom, że delegaci z lo zamierzają samodzielnie zawierać umowy. Wyjaśniała, że posiadają największy potencjał, ciepło, metale ciężkie i szansę na wspaniały rozwój turystyki, dodając, że sami pragną o sobie decydować, odrywając się od Ligi Jowiszowej.
Ann chodziła wraz z Zo oraz innymi osobami na niektóre z tych spacerów i Zo pozwoliła jej się przysłuchiwać paru rozmowom, była bowiem ciekawa jej reakcji. Stara areolożka uczestniczyła między innymi w przechadzce po nadbrzeżnej promenadzie, usytuowanej na niskim stożku krateru meteorytowego, na dnie którego znajdowało się jezioro. Tutejsze kratery rozbryzgowe były znacznie ciekawsze od marsjańskich; lodowaty stożek tego krateru wystawał tylko kilka metrów ponad ogólną powierzchnię księżyca, tworząc okrągłą groblę, z której można było patrzeć na wodę jeziora, na obsadzone trawą ulice miasta lub dalej, poza namiot, na pokrytą lodowym rumoszem dolinę, wyginającą się ku pobliskiemu horyzontowi. Niezwykła płaskość krajobrazu wokół namiotu sugerowała naturę tego świata — cały pokryty był przez głęboki na tysiąc kilometrów lodowiec, który niczym gąbka wchłaniał uderzenie każdego meteorytu i pływowe pęknięcia, a następnie ponownie i szybko przybierał tę samą płaską formę.
Małe czarne fale tworzyły interferencyjne obrazy na powierzchni jeziora — płaskiej tafli wody, białej jak lodowe dno jeziora, lecz nieco zabarwionej ciemną żółcią dzięki bliskości wielkiej kuli (aktualnie w fazie między kwadrą a pełnią) Jowisza, wokół którego wirowały kremowożółte oraz pomarańczowe pasy i tańczyły jaskrawe kropeczki gazowych latarni.
Idący minęli linię drewnianych budynków; drewno pochodziło z zalesionych wysp, unoszących się w dalszej części jeziora niczym tratwy. Trawniki połyskiwały zielenią, „ogrody” rosły za budynkami w dużych skrzyniach, oświetlonych długimi, jasnymi lampami. Zo ostrym tonem przemawiała do swoich rozmówców, zakłopotanych wysokiego szczebla urzędników, którzy reprezentowali Ganimedesa; przypomniała im o militarnej potędze Marsa i ponownie zdradziła, jakoby przedstawiciele lo rozważali odejście z Ligi.
Po tej rozmowie Ganimedianie odeszli na kolację naprawdę przerażeni.
— Jakaś ty subtelna — mruknęła Ann, kiedy upewniła się, że tamci jej nie usłyszą.
— No, no, teraz jesteśmy sarkastyczni — odparła Zo.
— Jesteś potworem. Zastanów się kiedyś nad sobą.
— Będę chyba musiała zapisać się do szkoły, w której „czerwoni” uczą dyplomatycznej delikatności. Może powinnam kazać swoim asystentom, aby wraz ze mną wysadzili w powietrze parę miejsc na tutejszych księżycach.
Ann zazgrzytała zębami. Szybkim krokiem wędrowała dalej po promenadzie, a Zo szła za nią.
— Dziwne, że zniknął Wielki Czerwony Punkt — odezwała się Zo, kiedy przechodziły przez most nad kanałem. — To chyba jakiś znak. Ciągle spodziewam się, że wróci.
Powietrze było chłodne i wilgotne. Ludzie, których mijały, pochodzili przeważnie z Ziemi i należeli do diaspory. Kilku lotniarzy kręciło leniwe spirale pod sufitem przezroczystego namiotu. Zo obserwowała ich na tle wielkiej planety. Ann zatrzymywała się często, zbierając próbki skał; ignorowała lodowe miasto i jego mieszkańców, kroczących z wdziękiem w wielobarwnych, jaskrawych ubraniach. Obok dwóch kobiet przebiegła nagle grupa ścigających się młodych tubylców.
— Bardziej interesują cię skały niż ludzie — zauważyła Zo, na wpół z podziwem, na wpół z irytacją.
Ann rzuciła jej piorunujące, bazyliszkowe spojrzenie, ale Zo wzruszyła ramionami, wzięła ją pod ramię i pociągnęła naprzód.
— Tutejsi młodzi tubylcy mają najwyżej piętnaście lat marsjańskich, mieszkają przez całe życie w jednej dziesiątej grawitacji i nie dbają o Ziemię ani o Marsa. Wierzą w jowiszowe księżyce, w wodę, w pływanie i latanie. Większość z nich poddała się operacji oczu, by lepiej widzieć w słabym świetle. Niektórzy wykształcili sobie skrzela. Ich plany terraformowania potrwają pięć tysięcy lat. Ci ludzie stanowią następny krok w ewolucji, och, Ka, a ty oglądasz skały, które są identyczne jak skały we wszystkich innych miejscach naszej galaktyki. Jesteś naprawdę tak szalona, jak mi mówiono.
Ann odskoczyła jak rzucony kamień i powiedziała:
— Podobnie mówiłam, gdy próbowałam skłonić Nadię do wyjazdu z Underbill.
Zo wzruszyła ramionami.
— Chodź — mruknęła. — Mam następne spotkanie.
— Prawda, praca w mafii nigdy się nie kończy — powiedziała Ann, niemniej jednak poszła za Zo, rozglądając się wokół; przypominała królewskiego błazna, mała, pomarszczona i ubrana w dziwaczny staroświecki kombinezon.
Przy dokach spotkały się z członkami rady miejskiej Jeziora Genewskiego, którzy wyglądali na zdenerwowanych. Wsiedli na mały prom i popłynęli wśród floty niewielkich łodzi żaglowych. Na jeziorze wiał silny wiatr. Przemieszczali się ku jednej z zalesionych wysepek. Jej bagnistą powierzchnię — ruchliwą, podgrzaną glebę — porastały ogromne okazy balsy i teku; na brzegu wyspy, w otwartych drzwiach małego tartaku pracowali drwale. Tartak był dźwiękoszczelny, lecz mimo to rozmowie towarzyszyły stłumione jęki tnącej drzewo piły. Zo uświadomiła sobie, że płynie po jeziorze na księżycu Jowisza, wpatrzyła się w barwy poszarzałe z powodu odległości od Słońca i poczuła w swoim sercu lotniarki nieznaczne radosne ukłucia.
— Jak tu pięknie — powiedziała. — Rozumiem, dlaczego mieszkańcy Europy pragną przekształcić cały swój księżyc w wodny świat i żeglować po nim. Mogliby potem wysyłać nadwyżki wody na Wenus i stworzyć kilka niewielkich wyspiarskich lądów. Nie wiem, czy wam wspominali o tym pomyśle. Może to tylko takie marzenie, podobne propozycjom stworzenia małej czarnej dziury i wprowadzenia jej w górną część atmosfery Jowisza. Zmienić Jowisza w gwiazdę, to dopiero pomysł! Wówczas mielibyście tyle światła, ile chcecie…
— Czy Jowisz nie zostałby w ten sposób zniszczony? — spytał jeden z tubylców.
— Och, tak, ale potrwałoby to bardzo długo, podobno miliony lat.
— A potem supernowa — wtrąciła Ann.
— Oczywiście. Wszystko zniszczone, pozostałby jedynie Pluton. Tyle że do tego czasu będziemy już daleko stąd, w taki czy inny sposób. A jeśli nie, naukowcy coś wymyślą.
Ann roześmiała się zgrzytliwie. Tubylcy, którzy intensywnie rozmyślali, najwyraźniej nie zwrócili na to uwagi.
Po zakończeniu rozmowy Ann i Zo wracały promenadą nad brzegiem jeziora.
— Jesteś okrutna — zauważyła Ann.
— Przeciwnie. Postępuję bardzo subtelnie. Tamci nie wiedzą, czy mówię tylko za siebie, za Jackie czy może za całego Marsa. Może, ot tak, po prostu sobie gadam. Moich rozmówców skłaniam jednakże do myślenia w szerszym kontekście. Zbyt łatwo wczuwają się w sytuację Jowisza i zapominają o reszcie. A cały Układ Słoneczny powinien stanowić jedno polityczne ciało, z czego ludzie nie zdają sobie sprawy i trzeba im pomóc to zrozumieć.
— Sama potrzebujesz pomocy. Nie żyjemy w renesansowej Italii.
— Machiavelli zawsze się przydaje, jeśli to masz na myśli.
— Przypominasz mi Franka.
— Kogo?
— Franka Chalmersa.
— Jedyny issei, którego podziwiam — przyznała Zo. — Przynajmniej z tego, co o nim czytałam. Tylko on wśród całej waszej setki nie był hipokrytą. Tylko on próbował coś zmienić.