Wylądowali na płaskowyżu obok największej z tych wyciętych szczelin, zwanej Rozpadliną Prospera. Założyli skafandry, po czym opuścili statek kosmiczny i wyszli na krawędź szczeliny. Przyćmiona przepaść, tak głęboka, że Zo wydawało się, iż dno leży w innym świecie. W połączeniu z lekką mikrograwitacją, gdy patrzyła w dół, przeżywała osobliwe wrażenie: odległe uczucie lotu, który czasem odbywała w snach; wszystkie marsjańskie warunki znikały i świat zmieniał się w jakieś duchowe niebo.
Uran unosił się nad głowami podróżników, pełny i zielony glob, którego obecność powodowała, że cała Miranda pobłyskiwała barwą jadeitu. Zo zatańczyła na brzegu: wspinała się na palce, podskakiwała, płynęła w powietrzu, a następnie opadała, wirując; jej serce wypełniało piękno. Myślała o niezwykłych, diamentowych iskierkach gazowych latarni surfujących po stratosferze Urana, o niesamowitym jadeicie. Światła wokół okrągłej, zielonej, papierowej latarni. Ledwie widoczne przepastne głębiny. Wszystko lśniło własną, wewnętrzną zielenią, z każdej rzeczy wybuchała viriditos, a równocześnie cały świat był martwy i zupełnie nieruchomy; poruszali się jedynie oni, intruzi, obserwatorzy. Zo tańczyła.
Ann była w znacznie lepszym nastroju niż w Hippolycie. Szła naprzód z nieświadomą gracją kogoś, kto spędził wiele czasu, chodząc po skale; kamienny balet. W ręce odzianej w grubą rękawicę niosła długi, kanciasty młotek, kieszenie na udach wybrzuszały się od zebranych próbek. Ann nie odpowiadała na okrzyki Zo ani przedstawicieli grupy „obrońców”, wszyscy oni zupełnie dla niej nie istnieli. Zachowywała się jak aktorka grająca rolę Ann Clayborne. Zo roześmiała się na tę myśl.
— Gdyby postawić kopułę nad tą ciemną przepaścią, całkiem ładnie by się tu mieszkało — odezwała się. — Wystarczy wyjątkowo mało materiału namiotowego, a zyska się sporą ilość lądu, nie? A jaki widok. Cudowny.
Nikt oczywiście nie zareagował na tę jawną prowokację, jednak słowa młodej Marsjanki z pewnością dały im do myślenia. Zo podążała za grupą „obrońców” niczym albatros. Zaczęli schodzić po spękanych skałach w kształcie schodków, które rzędami pokrywały krawędź wąskiej skarpy, ciągnącej się od ściany przepaści w dal jak fałda draperii marmurowego posągu. Schodki kończyły się płaskim zakrętem w odległości wielu kilometrów od ściany, około kilometra lub więcej poniżej brzegu. Dalej płaska skarpa opadała nagle w kształcie pionowego uskoku na dno rozpadliny; mniej więcej dwadzieścia kilometrów prosto w dół. Dwadzieścia kilometrów! Dwadzieścia tysięcy metrów, jakieś siedemdziesiąt tysięcy stóp… Nawet wspaniały Mars nie mógł się pochwalić taką ścianą.
Na Mirandzie znajdowała się cała masa skarp i innych skalnych deformacji na podobnych do tej ścianach: bruzd i „draperii”, które wyglądały jak w wapiennej grocie, tyle tylko, że było ich bardzo wiele; kiedyś ściana stopiła się i w postaci ciekłej spłynęła w otchłań, a później zamarzła na zawsze w panującym na księżycu zimnie. Podczas zejścia podróżnicy widzieli wszystko świetnie z każdego punktu. Poręcz przytrzymywały przybite do krawędzi skarpy bolce i wszyscy idący przymocowali do pasków na kosmicznych skafandrach liny łączące ich z poręczą; wspaniały pomysł, ponieważ krawędź skarpy była wąska i najlżejsze ześlizgnięcie się na bok mogło się zakończyć runięciem w przepaść. Pajęczy, mały statek kosmiczny, którym przylecieli, miał się opuścić na dno schodów i zabrać ich z płaskiego punktu na końcu skarpowego wzgórka. Mogli więc schodzić, nie martwiąc się o powrót; opuszczali się zatem minuta po minucie w milczeniu, które wcale nie było przyjazne. Zo nie potrafiła się powstrzymać od uśmiechu, ponieważ niemal słyszała czarne myśli swoich towarzyszy i starcie wisiało w powietrzu. Ann zachowywała się inaczej — przystawała co kilka metrów, badając szczeliny między nierównymi schodami.
— Ta obsesja związana ze skałami jest taka patetyczna — odezwała się do niej Zo na prywatnym kanale. — Być tak starą, a jednocześnie tak krótkowzroczną. Ograniczać się do świata obojętnej materii, świata, który nigdy cię nie zaskoczy, nigdy niczego nie zrobi. Nigdy cię nie zrani. Areologia jako rodzaj tchórzostwa. Doprawdy, smutne.
W interkomie rozległo się prychnięcie. Ann była oburzona.
Zo roześmiała się.
— Jesteś bezczelną dziewuchą — warknęła Ann.
— Jestem.
— A w dodatku głupią.
— O nie! — Zo zaskoczył własny wybuch. W chwilę później dostrzegła, jak twarz za szybką hełmu Ann wykrzywia się gniewem; pomiędzy sapnięciami wydawała w interkom syknięcia.
— Nie psuj spaceru — powiedziała oschle.
— Nie lubię być ignorowana — odburknęła Zo. — Jestem tym już zmęczona.
— Kto się teraz boi?
— Boję się nudy.
Do uszu Zo dotarł kolejny syk oburzenia.
— Jesteś bardzo kiepsko wychowana.
— Czyja to wina?
— Och, twoja. Twoja. A my musimy znosić tego skutki.
— Cierpcie zatem dalej. Pamiętaj, że jesteś tu dzięki mnie.
— Raczej dzięki Saxowi, niech Bóg błogosławi jego małe serce.
— Dla ciebie wszyscy są mali.
— W porównaniu z tym… — Po ruchu hełmu Zo domyśliła się, że Ann spojrzała w rozpadlinę.
— Mówisz o niemym bezruchu, w którym czujesz się taka bezpieczna.
— To szczątki po zderzeniu bardzo podobnym do innych zderzeń planetazymali w początkach istnienia Układu Słonecznego. Przydarzyły się też Marsowi i Ziemi. Forma, z której wyłoniło się życie. Okno do tamtego czasu, rozumiesz?
— Rozumiem, ale nic mnie to nie obchodzi.
— Uważasz, że nie ma znaczenia.
— W sensie, który masz na myśli, nic nie ma znaczenia. Nic się nie liczy. To po prostu uboczny skutek Wielkiego Wybuchu.
— Och, proszę cię — mruknęła Ann. — Nihilizm jest absurdalny.
— I kto to mówi! Sama jesteś nihilistką! Nie przywiązujesz wagi ani wartości do życia i do własnych zmysłów… To nihilizm słabych, nihilizm tchórzy, jeśli umiesz sobie coś takiego wyobrazić.
— Moja dzielna mała nihilistką.
— Tak, stawiam mu czoło. A potem cieszę się tym, czym można.
— O czym mówisz?
— O rozkoszy. O zmysłach i energii. Wyobraź sobie, że jestem sensualistką. Sądzę, że to wymaga trochę odwagi. Trzeba być dzielnym, by dla zmysłowej przyjemności stanąć wobec bólu, ryzykować śmierć…
— Sądzisz, że potrafisz znosić ból?
Zo przypomniała sobie długie, trudne lądowanie w Overlook i ogromny ból złamanych nóg i żeber.
— Tak.
W interkomie zapadła cisza. Słychać było jedynie zakłócenia magnetycznego pola Urana. Może Ann postanowiła jej przyznać prawo do doświadczania bólu… Biorąc pod uwagę jego wszędobylskość, nie była to zbyt wielka hojność. W gruncie rzeczy, fakt ten rozwścieczył Zo.
— Naprawdę sądzisz, że trzeba stuleci, aby stać się człowiekiem, że nikt nie był człowiekiem, zanim nie pojawiliście się wy, starzy? Keats umarł w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Czytałaś jego Hyperional Sądzisz, że ta dziura w skale jest równie podniosła jak choćby jedna fraza z Hyperional Wy, issei, jesteście naprawdę okropni. A ty w szczególności. Jak możesz mnie oceniać, skoro sama nie zmieniłaś się od chwili, gdy pierwszy raz dotknęłaś powierzchni Marsa…