— Niezłe osiągnięcie, co?
— Osiągnięcie w wiecznym umieraniu. Ann Clayborne, największa martwa osoba, jaka kiedykolwiek żyła.
— A ze mną zuchwałe dziewuszysko. Lecz spójrz tylko na fragment tej skały, wykręconej niczym precel.
— Pieprz skały.
— Pieprzenie pozostawiam sensualistce. Popatrz jednak. Ta skała niby się nie zmieniła od trzech i pół miliarda lat. A jeśli się zmieniła, mój Boże, cóż to była za zmiana.
Zo wpatrzyła się w jadeitową skałę pod butami. Była dziwnie szklista, a poza tym absolutnie nijaka.
— Cierpisz na obsesję — oznajmiła.
— Tak. Ale lubię moje obsesje.
Pozostałą część drogi w dół, po grzbiecie skarpy odbyły w milczeniu. Po pewnym czasie podróżnicy dotarli do miejsca zwanego Ładowniczym Dnem. Teraz znajdowali się kilometr pod brzegami przepaści. Niebo stanowiło rozgwieżdżony pas nad głowami, duży Uran tkwił w samym jego środku; Słońce — z boku — wyglądało jak błyszczący klejnot. Pod tym przepięknym pasem głębia rozpadliny wyglądała wspaniale i zadziwiająco; Zo znowu poczuła się, jak gdyby leciała.
— Umieszczacie rzeczywistą wartość w złym miejscu — oświadczyła swoim towarzyszom na kanale ogólnym. — Ten świat jest jak tęcza. Jeśli nie ma obserwatora, który stoi pod kątem dwudziestu trzech stopni do światła odbijającego się od chmury kulistych kropelek, nikt nie widzi tęczy. Moje stwierdzenie dotyczy całego wszechświata. Nasze umysły stoją pod dwudziestotrzystopniowym kątem wobec wszechświata. Nowe rzeczy tworzą się pod wpływem kontaktu fotonu i siatkówki, między skałą i umysłem powstają miejsca. Bez umysłu nie istnieją rzeczywiste wartości.
— To, o czym mówisz, niewiele ma wspólnego z tego typu wartością — odrzekł jej jeden z „obrońców”. — Popadasz w utylitaryzm. Nie ma potrzeby mieszać w to wszystko ludzi. Takie miejsca istnieją bez nas, były bowiem przed nami i wierz mi, naprawdę się łączą z pojęciem wartości. Kiedy gdzieś przybywamy, powinniśmy szanować niepowtarzalność danego świata, w przeciwnym razie nasza postawa wobec kosmosu nie będzie odpowiednia i nigdy go nie zrozumiemy.
— Ja to jednak rozumiem — odparła radośnie Zo. — Albo prawie rozumiem. Wy natomiast musicie sobie chyba uwrażliwić oczy podczas następnych kuracji genetycznych. Tymczasem, no cóż, to rzeczywiście piękny świat, tyle że jego piękno tkwi w waszych głowach.
Nikt jej nie odpowiedział, więc Zo po chwili podjęła:
— Wszystkie te kwestie dyskutowano już wcześniej na Marsie. Dzięki marsjańskim doświadczeniom cała sprawa etyki środowiskowej znalazła się na nowym poziomie, w samym środku naszych działań. Teraz chcecie chronić to miejsce jako nietkniętą pustynię i potrafię zrozumieć wasz punkt widzenia. Jednak pojmuję go jedynie dlatego, że jestem Marsjanką. Wielu z was to Marsjanie… Albo są nimi wasi rodzice. Zaczynacie od tego stanowiska etycznego, a w końcu nietknięta pustynia staje się takim stanowiskiem. Ziemianie nie zrozumieją was tak dobrze jak ja. Przylecą tu, zbudują sobie na wzgórzu duże kasyno, a tę rozpadlinę od brzegu do brzegu pokryją namiotem i zaczną terraformować, tak jak we wszystkich innych miejscach. Chińczycy stale się tłoczą w swoim państwie niczym sardynki w puszce i nic ich nie obchodzi rzeczywista wartość samych Chin, a co dopiero jakiegoś maleńkiego, jałowego księżyca na końcu Układu Słonecznego. Potrzebują miejsca, dostrzegają je tutaj, przylecą więc, zabudują je, a na was popatrzą z komicznym uśmiechem, kiedy będziecie im się sprzeciwiać. Co wówczas zrobicie? Możecie spróbować uprawiać sabotaż, tak jak postępowali „czerwoni” na Marsie, tamci jednak mogą sobie z wami poradzić równie łatwo jak wy z nimi, tyle że na każde zwalniające się miejsce w kolejce czeka u nich milion potencjalnych kolonistów. Trzeba o tym pamiętać, gdy się mówi o Ziemi. Jesteśmy jak Liliputy wobec Guliwera. Musimy się zjednoczyć i przywiązać Ziemian mnóstwem małych lin, aby się nie ruszyli.
Nikt z pozostałych nie odpowiedział.
Zo westchnęła.
— No cóż — stwierdziła — może tak będzie najlepiej. Niech Ziemianie przylecą tutaj, przynajmniej odczepią się od Marsa. Niech sobie Chińczycy zaludniają wasze księżyce, dzięki czemu my na Marsie będziemy mogli zredukować imigrację niemal do zera. To może nam tylko wyjść na dobre.
Znowu nikt się nie odezwał.
W końcu Ann powiedziała:
— Zamknij się. Skoncentrujmy się na tutejszej powierzchni.
— Och, oczywiście.
Potem, kiedy zbliżali się do końca skarpy, do wzgórza, które znajdowało się w powietrznej szczelinie, pod ozdobionym „klejnotami” jadeitowym dyskiem i — za nim — błyszczącym diamentowym żetonem, nagle za sprawą tych niebiańskich obiektów ukazał się cały Układ Słoneczny, w swej prawdziwej wielkości. Podróżnicy zobaczyli nad głowami poruszające się gwiazdy, które były w rzeczywistości rakietowymi dyszami ich statku kosmicznego.
— Widzicie? — spytała Zo. — Chińczycy przylecieli się rozejrzeć.
Ledwie skończyła zdanie, gdy jeden z „obrońców” wściekł się na nią i trzasnął ją dłonią prosto w szybkę hełmu. Zo roześmiała się, jednak zapomniała już o ultralekkiej grawitacji Mirandy i zaskoczyło ją, że po tym niezbyt silnym ciosie znalazła się na ziemi, potem rąbnęła w poręcz wewnętrzną stroną kolan, wywinęła koziołka i przekręciła się, aby nie stracić równowagi, a wtedy uderzyła się w głowę. Na szczęście ochronił ją hełm i pozostała przytomna, lecz obsunęła się po pochyłej skarpie aż na brzeg wzgórka… Dalej była pustka… Strach wstrząsnął nią niczym porażenie prądem, Zo usiłowała odzyskać równowagę, niemniej jednak spadała i traciła kontrolę nad swoim ciałem… Nagle poczuła szarpnięcie… Ach, tak, była przecież przymocowana liną! Nie! Targnęło nią okropne, ściskające serce doznanie — niestety nadal się ześlizgiwała! Zapewne puścił zacisk przy skafandrze. Natychmiast zawładnęła nią druga fala nadnerczowego strachu… Zo przekręciła się i złapała skałę, którą mijała. Jakie są ludzkie możliwości w 0,005 G? Dzięki tej samej grawitacji, która spowodowała jej obsunięcie się, Zo udało się teraz zahaczyć jednym palcem o skałę i zatrzymać cały ciężar upadającego ciała. Miała wrażenie, że zdarzył się cud.
Znajdowała się na krawędzi długiego uskoku. W oczach migotało jej światło, odczuwała mdłości, a przed nią była tylko ciemność; nie widziała dna rozpadliny, przepaść wyglądała jak bezdenny dół, obraz z koszmarnego snu, upadek w tę czerń…
— Nie ruszaj się — usłyszała przy uchu głos Ann. — Trzymaj się. Nie ruszaj. — Ponad Zo pojawiły się stopy, potem całe nogi. Bardzo powoli Zo odwróciła głowę w górę, aby popatrzeć na swą wybawicielkę. Ręka Ann bardzo mocno chwyciła prawy nadgarstek Zo. — Okay. Jakieś pół metra wyżej znajdziesz uchwyt dla lewej ręki. Wyżej. O, tu. W porządku, podciągnij się. Hej, tam w górze, wciągnijcie nas.
Dwie kobiety przetransportowano w górę niczym rybę na wędce.
Zo usiadła na ziemi. Mały prom kosmiczny lądował właśnie bezgłośnie na wyrzutni po drugiej stronie płaskiego punktu. Krótki błysk światła z silników. Skonsternowane spojrzenia stojących nad nią „obrońców”.
— Niezbyt zabawny dowcip — rzuciła Ann.
— Nie — odparła Zo, zastanawiając się, jak może wykorzystać własny wypadek. — Dzięki za pomoc, Ann. — Imponująca była szybkość, z jaką stara kobieta rzuciła jej się na pomoc. Zo nie zaskoczył sam jej czyn, wiedziała bowiem, że tamta postąpiła po prostu zgodnie z moralnym kodeksem, wedle którego każdy człowiek powinien udzielić pomocy drugiemu, a wrogowie byli dokładnie tak sarno ważni, jak przyjaciele, stanowiąc kontrast dla prawdziwej przyjaźni. Jednak w sensie technicznym, manewr Ann uznała za niezwykły. — Byłaś bardzo szybka — powiedziała Zo z podziwem.