Podczas powrotnego lotu na Oberona wszyscy milczeli, aż w pewnej chwili jeden z przedstawicieli obsługi promu odwrócił się do Ann i wspomniał, że Hiroko i kilku jej uczniów widziano ostatnio tu, w systemie Urana, na Puku.
— Och, cóż za bzdura — obruszyła się Ann.
— Skąd wiesz? — spytała Zo. — Może zdecydowała się wynieść jak najdalej od Ziemi i Marsa. Nie winiłabym jej za taką decyzję.
— To nie jest miejsce w jej stylu.
— Może jeszcze się nie zorientowała. Może nie słyszała, że to twój prywatny ogródek skalny.
Ann nie odpowiedziała, po prostu zbyła ją machnięciem ręki.
Wreszcie wrócili na Marsa, na Czerwoną Planetę, do najpiękniejszego miejsca w Układzie Słonecznym. Do jedynego rzeczywistego świata.
Wahadłowiec przyspieszył, wykonał skręt, leciał przez kilka dni, potem zaczął zwalniać. Po dwóch tygodniach znaleźli się na Clarke’u, a potem w windzie. W dół, w dół, w dół. To końcowe opadanie było takie powolne! Zo wypatrywała w stronę Echusa, na północny wschód, między czerwonym wybrzuszeniem Tharsis i niebieskim Morzem Północnym. Jak wspaniale znowu widzieć to wszystko! Połknęła wiele tabletek pandorfiny, podczas gdy wagonik windy zbliżał się do Sheffield, toteż kiedy wysiadła w „gnieździe”, a potem ruszyła ulicami wśród lśniących, kamiennych budynków do gigantycznej stacji kolejowej na stożku, była w stanie upojenia areofanią — kochała każdą twarz, którą widziała, kochała wszystkich swoich wysokich braci i siostry, ich porażające piękno i zjawiskową grację, kochała nawet niskich Ziemian kręcących się wokół. Pociąg do Echusa odjeżdżał dopiero za parę godzin, więc Zo wybrała się na spacer po parku na stożku; niespokojnie patrzyła w dół, w wielką kalderę Pavonis Mons, tak spektakularną jak żaden widok na Mirandzie, mimo iż kaldera nie dorównywała głębokością Rozpadlinie Prospera: bezkres horyzontalnych pasów, wszystkie odcienie czerwieni, brązu, karmazynu, rdzy, umbry, kasztanu, miedzi, cegły, sjeny, papryki, krwi, cynamonu, cynobru, świat pod ciemnym, usianym gwiazdami popołudniowym niebem. Jej świat. Tyle że Sheffield znajdowało się pod namiotem i zawsze pod nim będzie, a Zo pragnęła wrócić na zewnątrz i znowu poczuć na ciele wiatr.
Poszła zatem z powrotem na stację i wsiadła w wagonik do Echusa. Czuła, jak pociąg pędzi po torze magnetycznym, oddalając się od wielkiego stożka Pavonis, w dół czystej, jałowej krainy wschodniego Tharsis, do Kairu. Tam nastąpiła szybka przesiadka do pociągu na północ, do Echus Overlook, dokąd Zo dotarła tuż przed szczeliną czasową. Zostawiła rzeczy w spółdzielczym hotelu, a następnie poszła do „Adlera”, czując, jak pandorfma powoli przestaje działać, szalejąc jeszcze w jej ciele jak pióro w czapce szczęścia. W lokalu siedziała cała ekipa znajomych, jak gdyby od poprzedniego spotkania nie upłynęła nawet minuta. Wszyscy ucieszyli się na widok Zo, jeden po drugim ściskali ją, całowali, podsuwali drinki, zadawali pytania dotyczące podróży, opowiadali o ostatnich warunkach pogodowych i wietrze, rozpieszczali Zo, aż na godzinę przed świtem gromadnie zeszli na krawędź, ubrali się w skafandry i wystartowali w powietrze, w ciemne niebo. Zo poczuła radosną siłę wiatru i w jednej chwili przypomniała sobie konieczne manewry; latanie było jak oddychanie albo jak seks. Czarna masa skarpy Echusa tkwiła na wschodzie niczym brzeg kontynentu, blade dno Echus Chasma było już bardzo nisko… Krajobraz serca Zo — ta przytłumiona nizina i wysoki płaskowyż; między nimi przyprawiające o zawrót głowy urwisko, a ponad wszystkim żywe purpury nieba, na wschodzie — odcienie lawendy i barwy różowo-fiołkowej, na zachodzie — czarne indygo. Cały łuk jaśniał i z każdą sekundą nabierał koloru, nagle pojawiały się gwiazdy… Wysokie chmury na zachodzie — krzykliwy róż… A kiedy Zo opadła już poniżej poziomu Overlook i przybliżała się do urwiska, złapała nagle prąd wstępujący mocnego, stałego wiatru zachodniego i wzleciała na nim, kilka cali nad Underlook, a później dalej, w górę; jej ciało wirowało, choć sama pozostawała w bezruchu, a następnie rzuciła się gwałtownie w górę w wiatr, aż oderwała się od cienia urwiska, trafiając w ostrą, żółtą barwę nowego dnia. To była niewiarygodnie przyjemna kombinacja kinetyki i wizualności, zrozumienia i świata, a kiedy Zo znalazła się w chmurach, pomyślała: Do diabła z tobą, Ann Clayborne. Ty i reszta twojego gatunku możecie sobie pozostać przy waszych moralnych imperatywach, przy swojej etyce issei, przy wartościach, zamiarach, zakazach, odpowiedzialności, cnotach, wspaniałych życiowych celach, możecie sobie do końca świata przelewać słowa, pozostając zastrachanymi hipokrytami, ale i tak nigdy nie doznacie takiego uczucia jak to, kiedy umysł, ciało i świat pozostają w idealnej harmonii. Możecie sobie aż do utraty tchu wygłaszać kalwińskie tyrady, możecie mówić, co waszym zdaniem ludzie powinni robić ze swoimi krótkimi żywotami, jak gdyby istniał sposób odgadnięcia tego, jak gdybyście w ostatecznym rozrachunku nie okazywali się paczką okrutnych drani. Ann Clayborne, wyjdź tutaj i leć, surfuj, wspinaj się, skacz, zaryzykuj kontakt z przestrzenią, w czystej cielesnej gracji. Póki tego nie zrobisz, niczego nie wiesz i nie masz prawa o niczym dyskutować. Wszyscy jesteście niewolnikami waszych idei i waszych hierarchii, a zatem nie potraficie zrozumieć, iż nie istnieje żaden cel wyższy niż ten, ostateczny cel bytu, cel samego kosmosu: swoboda lotu.
Północną wiosną nad Echusem wiały pasaty, spychając stałe wiatry zachodnie i osłabiając prądy wstępujące. Jackie przebywała na Wielkim Kanale; musiała się oderwać od międzyplanetarnych machinacji i zająć nudną polityką lokalną. Matka Zo była poirytowana i spięta, dlatego że musiała tracić na coś takiego czas i wyraźnie nie życzyła sobie towarzystwa córki. Zo podjęła więc na jakiś czas pracę w kopalniach Moreux, a następnie dołączyła do grupy przyjaciół latających nad wybrzeżem Morza Północnego, na południe od Przesmyku Boone’a, w pobliżu Blochs Hoffnung, gdzie ponad niesamowitymi falami wznosiły się na wysokość kilometra klify, w które uderzał późnopopołudniowy wiatr od morza. Latała tu mała grupka lotniarzy, kołujących w wirach, podnoszących się z arrasów falującej piany, czystobiałej na ciemnowinnym morzu.
Lotniarzy prowadziła bardzo młoda dziewczyna, której Zo nigdy wcześniej nie spotkała. Liczyła sobie zaledwie dziewięć lat marsjańskich, na imię miała Melka i była najlepszą lotniarką, jaką Zo kiedykolwiek widziała. Kiedy Melka znajdowała się w powietrzu, dowodziła pozostałymi niczym anioł, który zstąpił w środek grupy; rzucała się na nich jak ptak drapieżny na gołębie lub — innymi razy — skłaniała ich do wykonywania zwartych manewrów, dzięki którym tłok w powietrzu stanowił taką uciechę. Zo pracowała w tym czasie w lokalnej filii swojej spółdzielni i codziennie po pracy latała. Podczas lotu za każdym razem miała wrażenie, że jej serce wznosi się, zadowolone z wykonywanych przez ciało ruchów. Któregoś dnia zadzwoniła do Ann Clayborne, aby spróbować jej opowiedzieć o lataniu i jego prawdziwym znaczeniu, jednak stara Ziemianka prawie zapomniała, kim jest Zo, a kiedy ta przypomniała jej o wspólnej podróży, nie okazała zainteresowania rozmową z dziewczyną.
Po południu, po tej rozmowie Zo latała z bólem w sercu. Przeszłość jest martwa, a ludzie potrafią prześladować jak duchy…
Na takie nieprzyjemne myśli nie było innego lekarstwa, tylko słońce, słone powietrze, zawsze odmienne bałwany morskiej piany, podnoszące się i opadające na klify… Melka pikowała, Zo ścigała ją, czując nagły napływ uczucia do tej utalentowanej dziewczyny. Wtedy jednak Melka zauważyła Zo, przechyliła się, przypadkiem dotknęła końcem skrzydła najwyższej skały i zaczęła spadać jak zestrzelony ptak. Wstrząśnięta tym widokiem Zo złożyła skrzydła lotni i ruszyła, machając ogonem niczym delfin w dół, obok skał. Nurkując z potężną prędkością, zdołała złapać spadającą lotniarkę. Chwyciwszy ją w ramiona, trzepnęła skrzydłem tuż ponad błękitnymi falami. Melka szamotała się pod nią, a Zo uświadomiła sobie nagle, że będą musiały płynąć.