— No i…
— No cóż, nie wiem. Mnie to przekonuje. Chcę powiedzieć, że jeśli używasz modeli fizycznych jako odpowiedników dla stanów naszych umysłów, jeśli układasz jakieś równania, być może powinieneś wziąć pod uwagę nieco nowsze modele. Pomyśl o Mai jako o protonie albo o spinowej półcząsteczce, która żyje w świecie dwa razy większym niż nasz.
— Ach.
— Wszystko wokół nas staje się coraz bardziej niezwykle. W tym świecie istnieje dziesięć wymiarów, Michelu. Dziesięć. Trzy związane są z makroprzestrzenią, którą potrafimy dostrzec, czwarty to czas, a pozostałe sześć to mikrowymiary skupione dokoła cząstek elementarnych — możemy je opisać w sposób matematyczny, ale nie możemy ich sobie wyobrazić. Sploty i topologie. Geometrie różniczkowe, niewidoczne, lecz rzeczywiste, badające najdalszy poziom czasoprzestrzeni. Pomyśl o tym. Może staną dla ciebie otworem całkowicie nowe systemy myślowe, rozszerzysz sobie umysł…
— Nie obchodzi mnie mój własny umysł. Martwię się tylko o Maję.
— Tak. Wiem.
Dwaj mężczyźni stali nad rozgwieżdżoną wodą i patrzyli w dół. Ponad nimi wisiała sklepiona kopuła gwiazd, wokół panowała cisza, wiał lekki wietrzyk, morze szumiało. Świat wydawał się wielki, dziki, swobodny, mroczny i tajemniczy.
Po pewnym czasie zawrócili ze szlaku.
— Kiedyś wsiadłem w pociąg z Da Vinciego do Sheffield. Były jakieś problemy z torem magnetycznym i zatrzymaliśmy się na chwilę w Underhill. Wysiadłem i ruszyłem na spacer po starym parkingu przyczep. Tam zacząłem sobie przypominać rozmaite rzeczy. Po prostu się rozglądałem i nie starałem się myśleć o niczym szczególnym, jednak różne sprawy same przychodziły mi na myśl.
— Zwykłe zjawisko.
— Tak, zrozumiałem to. Zastanawiam się jednak, czy taka wycieczka nie pomogłaby Mai. Nie chodzi mi w szczególności o Underhill, lecz o wszystkie miejsca, gdzie czuła się szczęśliwa. Gdzie byliście szczęśliwi we dwoje. Mieszkacie teraz w Sabishii, dlaczego nie przeprowadzicie się z powrotem do takiego miasta jak Odessa?
— Maja nie chciała.
— Może się myliła. Spróbujcie pomieszkać w Odessie i od czasu do czasu odwiedzać Underhill albo Sheffield. Może Kair. Albo nawet Nikozja. Miasta na południowym biegunie, Dorsa Brevia. Ponurkujcie w zalanym Burroughs. Objedźcie pociągiem basen Hellas. Może tego rodzaju powroty pomogą się Mai odnaleźć. Niech znowu zobaczy miejsca, które ukształtowały nas wszystkich. Sądzę, że Maja tego potrzebuje, chociaż może sama o tym nie wie.
— Hmm…
Szli obok siebie w stronę krateru, podążając słabo widoczną ścieżką wśród ciemnych paproci.
— Niech cię Mars błogosławi, Sax. Niech cię błogosławi.
Tafla Zatoki Izydy była sina lub w kolorze płatków powojnika i iskrzyła się światłem słonecznym, które odbijało się od wody tuż na krawędzi pasa grzywiastych fal przybrzeżnych. Od północy nadeszła martwa fala i kabinowy statek wycieczkowy zakiwał się i zaczął myszkować. Płynęli z północnego zachodu, z portu DuMartheraya. Był pogodny wiosenny dzień, Ls równało się pięćdziesiąt jeden, M-roku siedemdziesiątego dziewiątego, Anno Domini 2181.
Maja siedziała na górnym pokładzie, w morskim powietrzu i powodzi błękitnego światła słonecznego. Pobyt na otwartej przestrzeni, na wodzie, z dala od mgły i żelastwa na brzegu sprawiał jej przyjemność. Cudowny fakt, że morza nie sposób było oswoić ani zmienić, cudowne doznanie, kiedy znikał z oczu ląd i statek niezależnie od wszystkiego kołysał się na błękitnej pustyni. Maja miała ochotę żeglować dalej, całymi dniami; gdy statek przesuwał się po falach, czuła, że jej dusza odbywa małą przejażdżkę kolejką górską.
Płynęli jednak w określonym celu. Przed nimi grzywiaste fale przybrzeżne rozbijały się szerokim pasem. Kapitan obrócił ster o stopień czy dwa, statek zwolnił o kilka obrotów na minutę. Biała woda okazała się wierzchołkiem zalanego Pagórka Dwa Tarasy, czyli obecnie podwodnej skały oznaczonej czarną boją dźwiękową, z której wydobywał się cichy odgłos brzęczenia.
Pławy cumownicze przymocowano wokół dużego żeglarskiego dzwonu. Kapitan sterował ku najbliższej. Nie kotwiczyły tu łodzie, nie było też widać żadnych w pobliżu; płynącym zdawało się, że są zupełnie sami na świecie. Michel wszedł z dołu i stanął obok Mai, kładąc jej rękę na ramieniu, kiedy kapitan ostro zahamował. Na dziobie jakiś marynarz wyciągnął rękę z hakiem, natrafił na pławę i zaczepił na niej hak z liną cumowniczą. Kapitan wyłączył silnik i statek oddryfował z powrotem ku martwej fali na długość liny. Nagle poczuli krótkie szarpnięcie, usłyszeli głośny brzęk i dostrzegli kropelki białego pyłu wodnego. Statek stał na kotwicy ponad dawnym Burroughs.
Na dole, w kabinie Maja zdjęła ubranie i włożyła elastyczny, nieprzemakalny, pomarańczowy kostium: skafander i kaptur, buty, zbiornik z tlenem, hełm, w końcu rękawice. Nauczyła się nurkować specjalnie na tę wyprawę i każdy etap zejścia ciągle jeszcze stanowił dla niej nowość, znajome było jedynie samo pływanie pod wodą, które przypominało przebywanie w nieważkości. Kiedy więc stanęła na krawędzi burty i skoczyła do wody, doświadczyła znajomego odczucia: opadała prosto w dół, utrzymywana przez pas obciążający; zdawała sobie sprawę z tego, że woda dokoła niej jest zimna, ale nie odczuwała chłodu. A oddychanie pod wodą… Było dziwne, ale udawało się. W dół, w ciemność. Maja nie stawiała oporu i płynęła w dół, oddalając się od igiełek słonecznego światła.
Opadała coraz niżej. Minęła górną krawędź Pagórka Dwa Tarasy, potem jego srebrzone bądź miedziane okna, trwające w rzędach niczym ekstruzje minerałów albo jednostronne lustra dla obserwatorów z innego wymiaru. Później szybko otoczył ją mrok. Sennie posuwała się w dół. Zapewne Michel i parę innych osób podążało za nią, panowała jednak taka ciemność, że Maja nie mogła ich dostrzec. Nagle opadł obok niej automatyczny włok w kształcie grubej ramy łóżka i zapaliły się potężne reflektory, z których wystrzeliły długie stożki krystalicznej płynności, tak długie, że stały się jednym zamazanym i rozproszonym walcem, falującym to w górę, to w dół, gdy włok zanurzał się lub podskakiwał. Światło poraziło metaliczne okna jakiegoś odległego płaskowzgórza i czarne błoto na szczytach dachów starego Niederdorfu. Gdzieś tam w dole biegł kanał Niederdorf… A ten błysk wysokich, białych prostokątów to kolumny Bareissa, niezniszczalnie białe pod diamentową warstwą, niemal w połowie zakopane w czarnym piasku i mule. Maja podciągnęła się, a potem kilka razy machnęła płetwami w tył i w przód, aby przerwać opadanie, wreszcie nacisnęła guzik, który spowodował przesunięcie się części sprężonego powietrza do odpowiedniego fragmentu pasa obciążającego, dzięki czemu zachowała równowagę. Płynęła nad kanałem jak duch, jak we śnie Scrooge’a, włok natomiast był swego rodzaju automatycznym duchem „Poprzednich Wigilii” i oświetlał zatopiony świat utraconego czasu, miasto, które Maja tak bardzo kiedyś kochała. Nagłe żądła bólu przeszyły jej żebra, ostatnio bowiem niemal całkowicie zobojętniała na wszelkie uczucia. Widok był jednak zbyt niezwykły i Mai trudno było pojąć czy też uwierzyć, że ta Atlantyda na dnie marsjańskiego morza to Burroughs, jej Burroughs.
Zmartwiona tym, jak niewiele poczuła, mocno uderzyła płetwami i popłynęła w dół parku nad kanałem, ponad solnymi kolumnami i dalej na zachód. Po lewej stronie zamajaczyło Płaskowzgórze Hunta, gdzie wraz z Michelem ukrywali się nad studiem tanecznym. Później pojawiło się szerokie czarne zbocze Bulwaru Wielkiej Skarpy. Przed Mają leżał Park Księżnej wraz z miejscem, gdzie podczas drugiej rewolucji wygłaszała z podestu mowę do tłumu; ludzie stali wówczas tuż pod miejscem, które teraz przepływała. A tu… Tu rozmawiała z Nirgalem. Nagle wyłoniło się czarne dno zatoki. Wszystkie wydarzenia były tak odległe… Jej życie… Rozcięli namiot i wyszli z miasta, potem je zalali i nigdy nie wracali do niego pamięcią. Tak, bez wątpienia Michel miał rację, to nurkowanie rzeczywiście idealnie odzwierciedlało mroczne procesy pamięci. Może pomogłoby jej zrozumieć… A jednak… Maja zastanowiła się nad własnym odrętwieniem i uświadomiła sobie, że wątpi w powodzenie wycieczki. Miasto zostało zatopione i koniec. Ciągle jednak tu było. Co jakiś czas mówiło się o odbudowaniu dajki i wypompowaniu wody z tej odnogi zatoki, a wówczas Burroughs wróciłoby, mokre i parujące w świetle słonecznym, bezpiecznie ogrodzone polderem niczym miasto w Holandii. Zmyć błoto z ulic, posadzić trawę i drzewa, oczyścić wnętrza płaskowzgórzy, domy i sklepy na dole, w Niederdorfie i na szerokich bulwarach… Wypolerować okna… I wszystko byłoby jak kiedyś — Burroughs na Marsie, na powierzchni, lśniące miasto. Można by tego dokonać; to nawet miało sens… Prawie miało, biorąc pod uwagę skalę prac wykopaliskowych w dziewięciu płaskowzgórzach, i to, że na Zatoce Izydy nie było żadnego dobrego portu. Ech, nikt się nigdy do tego nie zabierze. Ale istniała taka możliwość. Chociaż przecież nie ma powrotu do przeszłości.