Vendana powiedziała, że Jackie i jej towarzysze w ramach kampanii wyborczej zamierzają przepłynąć Wielki Kanał z północy na południe dużym statkiem kanałowym, stanowiącym ich siedzibę wyborczą. W chwili obecnej znajdowali się na północnym krańcu kanału, w cieśninie, gotowi do rozpoczęcia rejsu.
Maja wróciła więc do Michela na taras, a kiedy historycy odeszli, powiedziała:
— Popłyńmy do Odessy przez Wielki Kanał, tak jak mówiłeś.
Michel był zachwycony. Propozycja ta najwyraźniej pomogła mu się otrząsnąć z przygnębienia, które poczuł po wyprawie do zatopionego Burroughs. Cieszył się, że udało mu się przekonać Maję do nurkowania, niestety na niego samego nie podziałało najlepiej. Po wyprawie stał się powściągliwy i mało mówił o swoich odczuciach; wyglądał na dziwnie zdeprymowanego, jak gdyby przygniotła go masa własnych „zatopionych” doświadczeń. Maja nie do końca go zresztą rozumiała. W każdym razie, gdy zobaczył, że jego towarzyszka jest w dobrym nastroju, i gdy pomyślał o perspektywie obejrzenia Wielkiego Kanału — który Rosjance wydawał się czymś w rodzaju gigantycznego dowcipu — roześmiał się. Maja lubiła patrzeć, jak się śmiał. Najwyraźniej mu się wydawało, że potrzebuje obecnie pomocy z jego strony, ona jednak świetnie wiedziała, że to raczej jej partner boryka się z problemami.
Kilka dni później weszli po trapie na pokład długiego, wąskiego żaglowca, na którego jedynym maszcie wisiał żagiel — płat brzydkiego białego materiału w kształcie ptasiego skrzydła. Statek był rodzajem promu pasażerskiego, pływającego po Morzu Północnym w kierunku wschodnim. Kiedy wszyscy znaleźli się na pokładzie, kapitan żaglowca włączył silnik i wypłynął z małego portu DuMartheraya, po czym skręcił na wschód; ląd przez cały czas pozostawał w polu widzenia. Żagiel statku był giętki i poruszał się w rozmaitych kierunkach; falował jak skrzydło ptaka, stale wyginając się w inną stronę, ponieważ AI statku natychmiast reagowało na najmniejsze zmiany kapryśnego wiatru.
Następnego dnia po południu dotarli do cieśniny i na horyzoncie przed statkiem pojawił się masyw Elysium — czerwonawy róż na tle liliowoniebieskiego nieba — natomiast z południa wyłoniło się wybrzeże głównego lądu, które wyglądało, jak gdyby usiłowało wyciągnąć się w górę i przez całą zatokę spojrzeć na wielki masyw. Urwiska występowały na przemian z bagnami, a później zamiast długiego brązowego brzegu pojawił się znacznie wyższy klif, którego wszystkie horyzontalne, czerwone warstwy przecinały pasy czerni i kości słoniowej; na skalnych krawędziach dostrzec można było kępy morskiego kopru, traw oraz białe guano. Fale uderzały w strome skały pod klifami i odbijały się, łuki wiru wody za statkiem żłobiły szczeliny w najbliższych falach, rozpraszając wodę. Żeglowało się wspaniale: długie ześlizgi w dół fal, wiatr wiejący z lądu, od strony elektrowni; zwłaszcza popołudnia były przyjemne — pył wodny, posmak soli w powietrzu (ponieważ Północne powoli stawało się słonym morzem), podmuchy wiatru, błyszczące ponad indygowym morzem białe „V” kilwatera statku; to były wspaniałe dni. Podróż wyzwalała w Rosjance pragnienie pozostania na pokładzie i żeglowania dokoła świata, a potem jeszcze raz: nigdy nie lądować i niczego nie zmieniać… Słyszała, że wiele osób na Marsie właśnie tak żyło, pływali gigantycznymi statkami oranżeriowymi, które były całkowicie samowystarczalne, żeglowali po wielkim oceanie we własnej talassokracji…
Jednakże wpłynęli już do coraz bardziej zwężającej się cieśniny. Rejs z DuMartheraya dobiegał końca. Dlaczego przyjemne dni są zawsze takie krótkie? Umykają chwile, umykają dni — każdy tak bardzo wypełniony i och, taki cudowny — a później odchodzą na zawsze, znikają, zanim człowiek zdąży sobie dokładnie uświadomić, co właściwie przeżył. Żeglować przez życie, patrzeć za rufę na ślad statku, cudowne morze, wiatr…
Teraz słońce znajdowało się nisko, światło padało ukośnie na klify, uwydatniając wszystkie ich dzikie nieregularności: nawisy, jaskinie, strome, gładkie ściany, które opadały wprost do morza — czerwona skała, przechodząca w niebieską wodę, świat nie tknięty dłońmi człowieka (chociaż samo morze stworzyli ludzie). Niespodziewane skorupy świetności. Słońce niestety zachodziło, a szczelina w klifach przed statkiem oznaczała pierwszy duży port cieśniny, Rodos, gdzie mieli zadokować i spędzić wieczór. Jedli w portowej kafeterii nad wodą w długim zmierzchu i wspaniałość przejażdżki powoli zacierała się w pamięci. Maję opanowała niezwykła nostalgia za tym dniem, który się kończył i który nigdy już nie wróci.
— Ach, znowu żyję — powiedziała do siebie i zdumiał ją fakt, że coś takiego się zdarzyło.
Tak, Michel i jego sztuczki — można by pomyśleć, że do tej pory Maja powinna się uodpornić na ten jego psychiatryczno-alchemiczny fetyszyzm. Przecież serce ludzkie nie jest w stanie tyle znieść! A jednak… no cóż, z pewnością nostalgia lepsza jest niż odrętwienie. Przy tym, to dotkliwe doznanie miało w sobie jakąś bolesną wspaniałość — Maja potrafiła ją wytrzymać, umiała nawet znajdować w niej przyjemność, jakoś, czasami… I ta podniosła intensywność późnopopołudniowych barw, którymi zalany był cały świat; pod powodzią nostalgicznego światła port Rodos wyglądał przepięknie: duża latarnia na zachodnim przylądku, para brzęczących boi (czerwona i zielona), lewa i prawa burta. Dalej rozciągała się spokojna, ciemna woda kotwicowiska, w dole stały słabo widoczne z powodu niedostatecznej ilości światła łodzie wiosłowe, a po drugiej stronie czarnej zatoki falował na kotwicy szereg egzotycznych statków, z których żadne dwa nie wyglądały tak samo — powodem były ciągłe innowacje konstrukcyjne, testowanie nowych materiałów, stałe zmiany w projektach — tu kliper, tam szkuner, a obok coś, co wyglądało jak saling… Na samym końcu znajdował się ruchliwy, drewniany dok, dalej rozciągała się już tylko ciemność.
W mroku wszystkie miasta portowe wyglądały podobnie. Gzyms, wygięty, wąski park, rzędy drzew, łuk podupadających hoteli i restauracji na nabrzeżach… Michel i Maja zameldowali się w jednym z takich hoteli, a potem przeszli dok i zjedli kolację w lokalu pod markizą, dokładnie tak jak Maja się spodziewała. Odprężyła się w przyziemnej stabilności krzesła, obserwowała płynny, jasny łuk rzeki ponad zdradliwą, czarną wodą portu, słuchała, jak Michel rozmawia z osobami zajmującymi sąsiedni stolik, kosztowała oliwy z oliwek, chleba, serów i greckiego ouzo. Rozmyślała o tym, że piękno czasami potrafi boleć, a innymi razy dawać szczęście. Żałowała też, że leniwa sjesta na twardych krzesłach nie może trwać wiecznie.
Niestety, nie trwała. Ręka w rękę poszli do łóżka, Maja z całych sił przytulała się do Michela, a następnego dnia zabrali bagaże i przeszli przez miasto do wewnętrznego portu kanałowego, na północ od pierwszej śluzy. Wsiedli do dużej łodzi kanałowej, która była długa i luksusowa, przypominała barkę przekształconą w statek wycieczkowy. Wraz z nimi na pokład weszło około stu pasażerów, a wśród nich Vendana i jej przyjaciele. Na prywatnej łodzi kanałowej kilka śluz przed nimi Jackie w otoczeniu grupki popleczników właśnie wyruszała na północ. W niektóre noce będą zapewne dokować w tych samych miastach nad kanałem…