Выбрать главу

Płynęli dalej. Maja stała na dziobie, blisko bukszprytu z ręką na poręczy dla utrzymania równowagi. Czuła wiatr i pył wodny. Michel podszedł i stanął obok.

— Przyjemnie płynąć po morzu, a nie po kanale — zauważyła.

— Rzeczywiście.

Zaczęli rozmawiać o kampanii i Michel potrząsnął głową.

— Te tendencje antyimigracyjne są bardzo popularne.

— Jak sądzisz, czy yonsei są rasistami?

— To byłoby dziwne, biorąc pod uwagę mieszankę ras, jaką reprezentują. Mam wrażenie, że są zazwyczaj ksenofobami. Pogardzają ziemskimi problemami i boją się, że Ziemianie nas przytłoczą. Jackie wykorzystuje po prostu prawdziwy strach, który każdy ma w sobie. Nie nazwałbym tego rasizmem.

— Ależ ty jesteś dobrym człowiekiem.

Michel sapnął.

— No cóż, jak większość ludzi.

— Daj spokój — mruknęła Maja. Czasami optymizm Michela wydawał jej się przesadny. — Rasizm czy nie, i tak cuchnie. Ziemianie patrzą z oddali na nasze puste tereny. Jeśli teraz zamkniemy przed nimi drzwi, prawdopodobnie spróbują je wyważyć. Marsjanie sądzą, że nigdy do tego nie dojdzie, jednak jeśli ludzie na Ziemi poczują się wystarczająco zdesperowani, wtedy po prostu przyślą imigrantów. Spróbujemy ich powstrzymać, a wówczas będą się bronić i wybuchnie wojna. I to tutaj, na Marsie, a nie na Ziemi albo gdzieś w kosmosie. To się może zdarzyć. ONZ próbuje nas ostrzec, w głosach jej urzędników pobrzmiewają groźby. Jackie jednakże nie słucha albo nic ją to nie obchodzi. Wykorzystuje ksenofobię dla swych własnych celów.

Michel spojrzał na Maję. Och, tak; miała przecież przestać nienawidzić Jackie! Trudno było przełamać jej niechęć. Zamachała ręką, jak gdyby wymazując wypowiedziane właśnie słowa, a wraz z nimi całe to wrogie, koszmarne politykierstwo Wielkiego Kanału.

— Może działa w dobrej wierze — powiedziała niepewnie, sama usiłując siebie przekonać. — Może chce znaleźć najlepsze wyjście dla Marsa. Tyle że nie ma racji.

— Nie ona jedna.

— Wiem, wiem. Trzeba się będzie zastanowić, jak pomóc. Ale nie mówmy już o tym. Spróbujmy dostrzec wyspę wcześniej niż załoga.

Dwa dni później rzeczywiście zauważyli wyspę. A kiedy podpływali do niej, Maja cieszyła się, że Minus Jeden wcale nie przypomina osad w stylu Wielkiego Kanału. Nad wodą leżały wprawdzie małe, pobielone wioski rybackie, były jednak proste i wyglądały na dzieło rąk ludzkich. Ponad nimi, na urwiskach stały aleje domów na drzewach, małe „powietrzne” osady. Żeglarze powiedzieli Mai i Michelowi, że wyspę zamieszkują „dzicy” oraz rybacy. Na przylądkach ziemia była naga, w morskich kotlinach — zielona od uprawnych roślin. Piaskowcowe wzgórza w kolorze umbry opadały prosto do morza, jedynie w zatokach znajdowały się małe, puste plaże; na wietrze kołysała się trawa wydmowa.

— Tu jest tak pusto — zauważyła Maja, kiedy opłynęli północny punkt i pożeglowali wzdłuż zachodniego brzegu. — Takie tereny oglądają Ziemianie w telewizji i właśnie dlatego nie pozwolą nam zamknąć drzwi.

— Zgadza się — odparł Michel. — Spójrz jednak, jak ludzie tutaj żyją. Dorsabrevianie przenieśli swój wzorzec z Krety. Mieszkają w wioskach i wychodzą w pole pracować. Czasem tereny, które wyglądają na puste, są już wykorzystywane i wspierają te małe wioski.

Na wyspie nie było przyzwoitego portu. Statek wpłynął do płytkiej zatoki przed małą, pobieloną wioską rybacką i zrzucił kotwicę, która pozostała wyraźnie widoczna na piaszczystym dnie, dziesięć metrów niżej. Maja i Michel dopłynęli na brzeg szalupą szkunera. Po drodze minęli kilka dużych statków jednożaglowych i szereg rybackich łodzi zakotwiczonych bliżej plaży.

Za wioską, która była niemal bezludna, w górę wzgórza poprowadził ich wijący się potok. Kiedy skończył bieg w pudełkowym kanionie, krętym szlakiem weszli na leżący powyżej płaskowyż. Na dzikim torfowisku, ze wszystkich stron otoczonym przez morze, dawno temu posadzono niewielki las dużych dębów. Teraz na niektórych drzewach znajdowały się kładki i schody, a wysoko w gałęziach małe drewniane pomieszczenia. Trzy domy przypominały Mai Zygotę i nie była wcale zaskoczona, gdy się dowiedziała, że wśród znaczniejszych obywateli wyspy znajduje się wielu zygotańskich ektogenów: Rachel, Tiu, Simud, Emily — przybyli tu na krótko, a potem zostali, pomagając tworzyć sposób życia, z którego przypuszczalnie byłaby dumna Hiroko. Niektórzy mieszkańcy Marsa twierdzili, że tutejsi wyspiarze ukrywają Hiroko i zaginionych kolonistów w jednym z odleglejszych dębowych gajów, gdzie tamci mogli żyć, nie narażeni na kontakty z obcymi. Rozejrzawszy się wokół, Maja uznała taką sytuację za całkiem możliwą; ta plotka miała tyle samo sensu, co wiele innych i była znacznie bardziej prawdopodobna niż większość. Rosjanka nie mogła jednak dowiedzieć się prawdy. Zresztą, cała sprawa i tak nie miała dla niej znaczenia: jeśli Hiroko chciała się ukrywać, żyła i nie należało się o nią martwić. Dlaczego Maja miałaby się nią przejmować? Postępowanie Japonki zawsze ją zbijało z tropu.

Powierzchnia północnego krańca wyspy Minus Jeden była mniej pagórkowata. Gdy Maja i Michel zeszli na równinę, spostrzegli osadę złożoną z bardziej konwencjonalnych budynków. Wyspa przeznaczała je dla celów olimpijskich i miały świadomie grecki wygląd: stadion, amfiteatr, święty gaj wznoszących się sekwoi, a na zewnętrznym punkcie nad morzem — mała świątynia z kolumnami, wykonana z jakiegoś białego kamienia, który nie był marmurem, chociaż wyglądał jak marmur: alabaster albo pokryta diamentem sól. Na wzgórzu powyżej rozbito tymczasowe obozy w stylu mongolskim. Wszędzie wokół kręciło się kilka tysięcy osób — wielu przedstawicieli populacji wyspy oraz spora liczba gości z okolic basenu Hellas (igrzyska nadal jeszcze pozostawały sprawą lokalną). Maję zaskoczył widok Saxa na stadionie. Russell pomagał dokonywać pomiarów dla miotaczy. Uściskał dwoje starych przyjaciół, kiwając głową z charakterystycznym dla siebie roztargnieniem.

— Annarita rzuca dzisiaj dyskiem — oświadczył. — Powinno być niezłe widowisko.

Tego ładnego popołudnia zostali z Saxem na stadionie i wkrótce zapomnieli o wszystkim poza zawodami. Stali na wewnętrznym polu, bardzo blisko sportowców. Maja obserwowała skok o tyczce, swoją ulubioną konkurencję. Na Marsie osiągano w tej dyscyplinie zadziwiające wyniki i bardziej niż jakakolwiek inna ilustrowała ona możliwości tutejszej grawitacji. Oczywiście trzeba też było mieć dobrą technikę, aby wykorzystać to udogodnienie: kontrolować bieg, odpowiednio się wybić, utrzymać się na niezwykle długiej tyczce, która szybko przesuwała się do przodu, a w pewnym momencie puścić tyczkę i skoczyć, wskazując stopami na niebo. Wtedy rozpoczynał się gwałtowny lot naprzód, ciało obracało do góry nogami, kiedy skoczek wystrzeliwał ponad giętką żerdzią i leciał w górę; potem następował czysty skręt nad poprzeczką (albo nie) i długi lot w dół na aerożelową poduszkę. Rekord marsjański wynosił czternaście metrów i stale rósł. Młody mężczyzna, który wygrał w dzisiejszym konkursie, próbował przeskoczyć piętnaście metrów, niestety mu się nie udało. Kiedy spadł na poduszkę, Maja zauważyła, że jest wysoki, ma potężne ramiona i ręce, a resztę ciała chudą, wręcz wymizerowaną. Miotaczki czekające na rozpoczęcie swojej konkurencji wyglądały podobnie.

Wszyscy sportowcy byli zresztą duzi, chudzi i muskularni. Patrząc na nich, poczuła się mała, słaba i stara. Tamci reprezentowali nowy gatunek, Homo martial. Na szczęście Maja miała dobre kości i ciągle jeszcze była sprawna, w przeciwnym razie czułaby się jeszcze bardziej zawstydzona, chodząc wśród takich stworzeń. Stała zatem, nieświadoma swego wyzywającego wdzięku, i obserwowała, jak wskazana im przez Saxa dyskobolka zakręciła się wokół własnej osi, a potem cisnęła przed siebie dyskiem, który śmignął niczym wystrzelony z procy. Annarita była bardzo wysoka, miała długi tułów, szerokie, barczyste ramiona, ładne piersi, zgniecione przez jednoczęściowy kostium, wąskie biodra, lecz krągłe, silne pośladki, mocne, długie uda — tak, prawdziwa piękność wśród sportsmenek. I wielka siłaczka, chociaż dysk popychała głównie prędkość jej momentu spinowego.