Płacząc, powiedziała do Michela:
— O każdym trzeba myśleć!
Duval bez słowa pokiwał głową. Spencer był jednym z jego najlepszych przyjaciół.
W następnych kilku dniach na pogrzeb zjechało zadziwiająco dużo osób. Sax, Nadia, Michaił, Zeyk i Nazik, Roald, Kojot, Mary, Ursula, Marina i Wład, Jürgen i Sibilla, Steve i Marion, George i Edvard, Samantha. Odessa wyglądała jak miejsce zebrania pozostałych członków pierwszej setki i zaprzyjaźnionych z nimi issei. Maja przypatrywała się wszystkim starym, znajomym twarzom. Uświadomiła sobie z żalem, że trzeba było aż tak smutnej okazji, by zebrali się po niezwykle długim czasie. Pomyślała też, że na każdym następnym spotkaniu będzie o jedną osobę mniej, jak gdyby bawili się w ostateczną grę w siadanego, aż w końcu pewnego dnia któreś z nich zacznie wydzwaniać do przyjaciół i zda sobie sprawę, że zostało samo, jedyne, ostatnie. Straszliwy los. Maja nie sądziła, żeby jej się przytrafił, była pewna, że umrze znacznie wcześniej. Na atak serca albo z innego powodu, jeśli będzie trzeba, rzuci się pod tramwaj… Zrobi wszystko, byle tylko uniknąć samotnego losu. Och, nie, nie wszystko. Rzucenie się pod tramwaj było równocześnie tchórzliwe i zbyt odważne. Miała nadzieję, że umrze, zanim będzie musiała podjąć taką decyzję. Ach, nigdy nie poczuć strachu; trzeba wierzyć, że śmierć przyjdzie sama. Maja była przekonana, że umrze nawet wcześniej, niż zechce. A może wcale nie tak źle byłoby przeżyć wszystkich przedstawicieli pierwszej setki. Nowi przyjaciele, nowe życie… Czyż nie tego szukała teraz? A zatem, czyżby owe smutne, stare twarze stanowiły dla niej tylko przeszkodę w osiągnięciu celu?
Po krótkiej mszy nastąpiły przemowy. Wszyscy mówcy wyglądali na zakłopotanych, jak gdyby nie wiedzieli, co powiedzieć. Z Da Vinciego przyjechała spora grupa inżynierów, kolegów Spencera z okresu, gdy pracował jako projektant. Jednak wiele osób go lubiło, co zaskoczyło Maję, mimo iż sama czuła do zmarłego sympatię. Ciekawe, że ów człowiek budził takie uczucia. Może każdy tłumaczył sobie zachowanie Spencera po swojemu i kochał go jako część samego siebie. Tak postępuje wielu ludzi; tak wygląda życie.
Ceremonia zakończyła się w porcie, gdzie inżynierowie uwolnili helowy balon, z którego na wysokości stu metrów zaczęły się powolną strugą wysypywać prochy zmarłego. Wtopiły się w mgliste powietrze, w błękit nieba, w miedź zachodu słońca.
Podczas następnych dni tłum się rozpierzchł. Maja wędrowała po mieście, zwiedzając sklepy z używanymi meblami i siadając na ławkach gzymsu, skąd obserwowała przesuwające się nad wodą słońce. Powrót do Odessy był cudowny, lecz bardziej niż się spodziewała, czuła pogrzebowy chłód śmierci Spencera. Jego odejście rzucało cień nawet na urok tego najpiękniejszego z miast i przypomniało Mai, że wracając tu i wprowadzając się do znanego, starego budynku, próbowali dokonać niemożliwego: cofnąć się w przeszłość i zaprzeczyć upływowi czasu. Próba ta oczywiście była skazana na niepowodzenie, ponieważ wszystko przemija i niczego nie da się powtórzyć. Przyzwyczajenia to wielkie kłamstwa, które uciszają w człowieku tęsknoty, sugerując mu, że coś nadal istnieje, podczas gdy tak naprawdę nic nie trwało wiecznie. Maja uświadomiła sobie, że po raz ostatni w życiu siedzi dokładnie w taki sposób na tej ławce. Jeśli przyjdzie na gzyms jutro i usiądzie tu, wszystko wokół będzie inne — znowu przypadek jednostkowy, ostatni i niepowtarzalny raz. Następujące po sobie ostatnie momenty — tak się toczyło życie: zawsze ostatni raz po ostatnim razie, finalność za finalnością w nieskończonym, nieodwracalnym szeregu. Maja stwierdziła, że w gruncie rzeczy nic nie rozumie. Słowami nie sposób wyrazić życia, żadne pojęcia nie mogły tego wyrazić. Ale doznawała uczucia skończoności, niczym na widok brzegu czoła fali na morzu albo z powodu stałego wiatru wiejącego w jej umyśle, gnającego naprzód tak szybko, że trudno było myśleć, a jeszcze trudniej czuć. W nocy, w łóżku pomyślała o niepowtarzalności tego momentu i mocno uściskała Michela, jak gdyby od siły uścisku zależało, czy uda jej się zatrzymać daną chwilę. Nawet Michel, nawet ten mały dwuosobowy świat, jaki zbudowali…
— Och, Michelu — szepnęła, przerażona. — Życie zbyt szybko ucieka.
Francuz skinął głową, zaciskając usta. Nie próbował jej już poddawać terapii ani pocieszać niezależnie od sytuacji. Traktował teraz swą przyjaciółkę jak równą sobie, a jej nastroje — jak jedyną liczącą się prawdę. Czasami jednak Maja potrzebowała jego optymizmu.
W tej chwili nie zaprzeczył jej, ale też nie powiedział nic pocieszającego. Spencer był jego przyjacielem. Przedtem, w odeskim okresie, kiedy Michel pokłócił się z Mają, szedł czasami do niego spać i z pewnością rozmawiali do późna nad szklaneczką whisky. Jedynie on potrafiłby uratować Spencera. Teraz siedział na łóżku i wypatrywał przez okno; zmęczony, stary człowiek. Jemu i Mai od dawna nie zdarzały się już kłótnie, choć ona miała wrażenie, że po ostrym sporze poczułaby się lepiej: uprzątnąć pajęczyny, naładować wewnętrzne akumulatory. Niestety, Michel nie reagował na jej prowokacje. Kłótnie w ogóle go nie interesowały, a ponieważ zrezygnował już z leczenia Mai, nie zamierzał się również kłócić dla jej dobra. Nie. Siedzieli obok siebie na łóżku. Maja pomyślała, że gdyby w tej chwili ktoś wszedł, dostrzegłby mężczyznę i kobietę tak starych i zmęczonych życiem, że nawet nie chce im się już ze sobą rozmawiać. Po prostu para siedzących razem osób, zatopionych we własnych myślach.
— No cóż — sapnął Michel po bardzo długim czasie. — A więc wreszcie przybyliśmy.
Maja uśmiechnęła się. Pogodne stwierdzenie wypowiedziane z wielkim wysiłkiem. Michel był odważnym człowiekiem. Zacytował niemal dokładnie pierwsze słowa Boone’a, gdy znaleźli się na Marsie. John miał talent do czynienia zabawnych uwag. „A więc wreszcie przylecieliśmy” — naprawdę brzmiało głupio. Może jednak fraza ta była czymś więcej niż tylko oczywistym stwierdzeniem, czymś więcej niż bezmyślnym okrzykiem. Co jeszcze mógł mieć na myśli?
— A więc wreszcie przybyliśmy — powtórzyła Maja. Mars. Najpierw symbol, potem miejsce. Teraz ona i Michel siedzieli w sypialni prawie pustego apartamentu, nie tego, w którym mieszkali przedtem, lecz narożnego mieszkania o dużych oknach wychodzących na południe i na zachód. Wielka krzywizna morza i gór charakterystyczna dla Odessy. Nie istniało drugie takie miejsce. Stare gipsowe ściany poplamione, drewniane podłogi — pociemniałe i wyślizgane; trzeba było wielu lat, aby pokryła je taka patyna. Za jednymi drzwiami znajdował się salon, za drugimi korytarz prowadzący do kuchni. Mieli materac ułożony na drewnianej konstrukcji, tapczan, kilka krzeseł, jakieś nie otwarte pudła — rzeczy, które tu pozostawili, a teraz odebrali z magazynu. Zastanawiające, jak kilka mebli może zmienić wygląd pomieszczenia. Gdy Maja na nie patrzyła, czuła się lepiej. Rozpakują się, dobiorą meble, stworzą coś swojego. Jeszcze raz odzieję nagą rzeczywistość świata. I dzięki Bogu za to.