Выбрать главу

Nie czekając na odpowiedź, podfrunął do wylotu ścieżki, po czym wylądował i ruszył w głąb lasu. Leżące pnie podnosiły się przed nim, lecz opadały zaraz za jego plecami, prawie trąc o skrzydła. Nie wróżyło to najlepiej.

* * *

Jenny nie śniła, a przynajmniej nie do końca. Wciąż biegła szeroką leśną ścieżką, pod kopułą z zielonych gałęzi, w niemal całkowitym mroku. Coraz dalej za sobą zostawiała widok zmasakrowanej twarzy McCarthy’ego i eksplodującego Jeffa. Siostry Strips towarzyszyły jej nadal - cały czas w głowie dziewczyny brzmiały pełne bólu wrzaski jednej i histeryczny śmiech drugiej. Wciąż słyszała je głośno i wyraźnie.

Z drugiej jednak strony spokojnie mogłaby uznać, że śpi, bo właśnie znowu miała sześć lat i przedzierała się przez ogarnięte płomieniami mieszkanie. Doskonale widziała wkomponowane między drzewami ściany, ukryte w nich drzwi czy obrazy zawieszone na krzakach. Nieważne, jak dziwnym mogło się to wydawać, las był teraz jej rodzinnym domem. Z każdą chwilą coraz bardziej.

Wiedziała, co teraz nastąpi, doskonale pamiętała tamte wydarzenia, czas, gdy mimo swych starań straciła całą rodzinę. Wtedy też poznała Michała, który stał się jej opiekunem na resztę życia. Czyli, jak przypuszczała, najwyżej na jeszcze godzinę. No, może dwie.

Ukryte za rosłym dębem drzwi otworzyły się i wypadł zza nich ojciec Jenny. Nie szarpał się i nie wierzgał, po prostu upadł na twarz i nic sobie nie robiąc z tego, że jego piżama płonie, leżał w bezruchu.

Ona wiedziała, że to tylko złudzenie, że nie musi powtarzać tego, co już kiedyś zrobiła, a co i tak nie przyniosło żadnego skutku, tylko narobiło jej, biednemu wystraszonemu dziecku, niepotrzebnych nadziei.

Mimo to zatrzymała się, pochyliła i chwytając ojca za ramiona, pociągnęła go za sobą. Tyle że to już wcale nie był jej ojciec. Jenny odskoczyła z wrzaskiem, przyglądając się ogromnej larwie, którą jeszcze przed momentem trzymała. Wyglądała jak przerośnięta glizda i tak samo też się poruszała - powoli, skurczami całego swego oślizłego ciała. Nadal miała na sobie płonącą piżamę ojca.

Jenny podniosła się i odwróciła, chcąc uciekać dalej, stanęła jednak jak wryta.

Tuż za plecami miała teraz otwarte drzwi, za którymi widziała całą swą martwą rodzinę. Wszyscy leżeli tak samo, jak ułożyła ich kilkanaście lat temu. Był tam nawet ojciec w tej samej piżamie co larwa. Tylko że ta na ojcu już nie płonęła.

Nad rodziną unosił się anioł. Jenny w pierwszej chwili ucieszyła się, zaraz jednak jej radość zdusił strach. Bo to nie był jej opiekun. Ten wyglądał zupełnie inaczej. Przede wszystkim miał więcej skrzydeł - dwanaście, bo za każdym z sześciu, jakie widziała u Michała, u tamtego dostrzegła jeszcze jakby odbicie. Po drugie, był smuklejszy od archanioła i… piękny. Tak, był najpiękniejszą istotą, jaką Jenny kiedykolwiek widziała.

Anioł patrzył na nią przez chwilę, po czym wyciągnął rękę i uśmiechnął się szeroko.

- Witaj, Magdaleno - powiedział. I sfrunął do niej w blasku i majestacie.

* * *

Obudziła się w podwieszonej pod sufitem klatce, w ciemnej, śmierdzącej chacie. Leżała zwinięta w pozycji płodu. Miała zdrętwiały kark i nogi, więc każdy ruch powodował paskudne mrowienie.

Oczywiście wiedziała, że aby choć marzyć o ucieczce, będzie musiała jak najszybciej wziąć się w garść, ale za nic nie była w stanie nawet ruszyć ręką. Sen budzący złe wspomnienia, a potem, po przebudzeniu, wszechobecny smród zgnilizny całkowicie odbierały jej siły i chęć walki. Poza tym znajdowała się w cholernej klatce! Co właściwie mogłaby zrobić?!

Lekko odwróciła głowę i zauważyła, że nie jest sama. Na środku pokoju stał wysoki, postawny mężczyzna. Był zwrócony do niej plecami i nie poruszał się. Mruczał coś tylko pod nosem, żadne ze słów nie docierało jednak do Jenny.

Postanowiła dać znać, że już nie śpi. Nie miała pojęcia, jaki przyniesie to skutek, ale targało nią dziwne przeświadczenie, że oprawca nie ma zamiaru jej zabić. Po coś ją w końcu zamykał w tej klatce. Szarpnęła się i rozbujała ją.

Skrzypnęła przeciągnięta przez uchwyt gruba jak kciuk lina, zatrzeszczały stare pręty i… nic. Mężczyzna nie odwrócił się ani nie przestał mamrotać. Tak właściwie to teraz robił to nawet głośniej.

Jenny zamknęła oczy i w myślach kolejny raz spróbowała wezwać Michała. Znała oczywiście mnóstwo modlitw i z wielu z nich korzystała, ale gdy pojawiało się zagrożenie, pewne było tylko to jedno wezwanie… to znaczy pewne aż do dziś.

- Nic ci to nie da, Magdaleno - rozległ się głos.

Rozpoznała go, to był głos anioła z jej snu nie snu. I tak samo nazwał ją Magdaleną. Otworzyła oczy.

Anioł stał w otwartych drzwiach chaty. Skąpany w błękitnym blasku wyglądał zupełnie tak samo jak wcześniej, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Nadal był piękny, teraz, gdy się uśmiechał, nawet piękniejszy, jednak mimo to Jenny wiedziała, że to tylko pozory dobra niewinności. Sama nie wiedziała jak, ale była w stanie przekonać samą siebie, że skrzydlaty nie może być prawdziwym aniołem. A jeśli nawet, to nie stał już po właściwej stronie. Pokręciła głową, próbując się uśmiechnąć.

- Zaszła jakaś pomyłka - powiedziała. - Nie nazywam się…

- Wiem, jakie nadano ci imię - przerwał jej anioł. Zrobił krok do przodu, a drzwi zamknęły się za nim. -

Ale wiem też dużo więcej. I tak jak grzech Adama zmyty został przez ofiarę Jezusa, tak pycha Lilith odkupiona została pokorą kobiety upadłej. Pochodzisz ze starego rodu.

- Pokora upadłej? - zapytała zdziwiona Jenny. - Mówisz o Marii Magdalenie!

- Cieszy mnie twa znajomość Pisma, Magdaleno. - Skrzydlaty najwyraźniej świetnie się bawił. Uśmiech nie znikał z jego twarzy. - A tak, jest wśród matek twego rodu Maria z Magdalii, uczennica Chrystusa. Od niej, wedle obietnicy niegdyś złożonej, wszystkie miałyście mieć imię, co, jak widać, nie przetrwało nawet marnych dwudziestu stuleci. Ale tak naprawdę twój ród jest o wiele, wiele starszy. Nie tylko odkupicielka, ale i grzesznica.

- Lilith? - Jenny mocniej pochwyciła kraty. Właściwie przestała się bać, a raczej lęk ustąpił miejsca narastającemu podnieceniu. - Wywodzę się z rodu Lilith?

Znała historię pierwszej kobiety, prawdziwej matki Kaina. Michał opowiedział jej ją kiedyś ze szczegółami jako przestrogę przed rozwiązłością. Miała wtedy dwanaście lat.

- Tak - potwierdził anioł wesoło. - I powiem ci coś więcej.

Uniósł się lekko w górę, zawinął pod siebie nogi, jakby siadał po turecku, i tak zawisł.

- Dawno temu - zaczął - Bóg zaprosił mnie do siebie, by mi pokazać Koronę Stworzenia. Określił to mianem ostatniej próby. Wiele się po tym spotkaniu spodziewałem, ale okazało się, że jedyne, co zostało mi pokazane, to marny twór z gliny, zaczątek nowego projektu Pana. Na dodatek kazano mi złożyć przed nim pokłon. Oczywiście nie zrobiłem tego, za co Bóg wygnał mnie ze swego domu. A potem odszedł, nie pozostawiając następcy. Jako że byłem kandydatem na to miejsce, uznałem, że wciąż mogę mieć jeszcze szansę. Kluczem miała być Korona Stworzenia. Myślałem, że gdyby udało mi się ją stworzyć, wróciłbym do Nieba w glorii i chwale. Po długim namyśle uznałem boski surowiec i opracowałem projekt glinianej wieży. To jednak okazało się pomyłką. Zaszyłem się więc w lasach, by dalej snuć rozważania. I wtedy właśnie odkryłem sekret Korony. Nie był nią człowiek jako istota. Pan po prostu ukrył Koronę w ludziach. Ziarno miało dojrzeć z czasem, a co do mnie, Bóg jedynie chciał wypróbować moją cierpliwość. Wówczas zawiodłem, ale teraz…

Ręką dotknął głowy stojącego przy nim mężczyzny i odwrócił go.

Jenny cofnęła się w głąb klatki, głośno wciągając powietrze.