Выбрать главу

Nie było czasu na parowanie ani na unik. Archanioł skręcił tułów i wystawił skrzydło jak tarczę. Syknął z bólu, gdy tamten odciął je u samej niemal odstawy. Nie miał jednak czasu na słabość. Błyskawicznie poleciał w dół. Rozpostarł skrzydła przed samą niemal ziemią. Samael pofrunął za nim.

Unosili się naprzeciw siebie. Ranny Michał, desperacko usiłujący utrzymać równowagę, i Samael wyglądający, jakby właśnie wrócił z orzeźwiającego spaceru, na którym świetnie się bawił.

Strach nie pochodzi od Pana i nie jego ścieżkami wiedzie. - Michał wiedział, że to prawda, ale poczuł też napełniające go zwątpienie. Był słaby, a ból tylko potęgował to uczucie. Nie da rady - upewniał się coraz bardziej.

Ale nie mógł zwątpić. Z wnętrza chaty słyszał ciche łkanie Jenny i wiedział, że jeśli nie podoła, to będzie dopiero początek jej cierpień.

- No dalej, świrze - wycedził, wznosząc płonącą głownię. - Spraw mi tę przyjemność.

Samael załopotał skrzydłami i jak pocisk pognał do przodu. Michał czekał ze wzniesionym mieczem.

Starcie trwało ułamki sekund, wymienili po kilka ciosów, z których każdy, gdyby doszedł, niewątpliwie zakończyłby walkę. Ostrza błyskały błękitem i czerwienią. Potem odskok, chwila na oddech i znowu atak…

Przy trzecim podejściu Michał czuł, że właściwie jest w stanie już tylko się bronić. A i to przychodziło mu z coraz większym trudem, nie wytrzymywał takiego tempa, a poza tym dwunastoskrzydły był od niego drobniejszy i zwinniejszy. Niczym Dawid przy Goliacie.

Jedyne, co pozostawało archaniołowi, to zmiana stylu walki. Przy kolejnym odskoku mocniej chwycił miecz, tym razem w obie ręce. Lecąc, uniósł go nad głowę. Włożył całą resztkę swych sił, by uderzyć jak najszybciej i najmocniej. I udało się. Zgodnie z jego przeczuciem, jedyne, co zdążył zrobić Samael, to unieść uzbrojoną rękę w górę, próbując bloku. Płonący miecz Michała z impetem uderzył w świetliste ostrze i… pękł. Anioł uderzony potężnym impulsem poleciał do tyłu w stronę równo ułożonego stosu drew. Ból, jaki go przepełniał, sprawił, że prawie nie poczuł dyszla drewnianego wózka, który wślizgując się w szczelinę między skrzydłami, wszedł mu głęboko w plecy. Dostrzegł go dopiero, gdy drąg przeszedł na wylot. W chwilę później tatuaż na twarzy archanioła wypalił się i zgasł.

* * *

Nadzieja Jenny umarła wraz z Michałem. A tak niewiele brakowało!

Od początku pojedynku czuła, że paraliż, jaki nią zawładnął, powoli ustępuje. Spływał stopniowo, uwalniając najpierw twarz, potem szyję, ramiona, ręce. Wiedziała, co zrobi, by pomóc Michałowi. Ocalałym okiem wciąż widziała szczerzącą się kukłę zwaną Koroną Stworzenia - zapewne źródło mocy Samaela. Nie mówiłby o niej tyle, gdyby było inaczej.

Wystarczyło pewnie tylko ją uszkodzić, zedrzeć obrzydliwe ludzkie szczątki, skruszyć glinę, a jej opiekun na pewno zyska przewagę. I wygra. Był w końcu cholernym aniołem Pana! Oni zawsze wygrywają.

Miecz pękł w chwili, gdy sparaliżowane pozostały tylko jej nogi. Zaraz potem zobaczyła, jak dyszel przebija pierś Michała. Krzyknęła, nie mogła się powstrzymać. I krzyk zamarł jej w gardle. Znowu nie mogła się ruszyć. Wciąż stojący do niej tyłem Samael uniósł rękę i pogroził jej palcem. Była pewna, że się uśmiecha.

- Głupcze - usłyszała, jak zwraca się do Michała. - a miałem dla ciebie miejsce u mego boku. Chciałem przebaczyć ci wszystkie twe winy i pozwolić, byś trwał u boku nowego Boga. A teraz zgasła pochodnia Pana.

Odrzucił miecz i przykucnął, by podnieść leżące u jego stóp szczątki broni archanioła. Spojrzał na Jenny. Rzeczywiście uśmiechał się.

- Na pewno istnieje sposób - powiedział do niej - bym na nowo rozpalił ogień w tym mieczu. Pochodnię Pana może wszak nieść każdy, czyż nie?

Nie odpowiedziała. Nie zrobiłaby tego, nawet gdyby mogła. Za to z pewnością by się uśmiechnęła. Bo dostrzegła czerwony ognik nadziei. Płomień wokół lewego oka leżącego bezwładnie Michała znów nabierał blasku.

* * *

Ból nie był taki straszny. Michał powitał go jak starego znajomego. Z całą pewnością wolał to niż strach.

Archanioł rozejrzał się ostrożnie. Jeżeli miał kontynuować walkę, potrzebował broni. Nie przejmował się raną, nie potrzebował żyć długo, ale brak oręża poważnie komplikował sprawę. Widział co prawda, że Samael odrzuca swoją broń, ale nie miał wątpliwości, że potrzebował on raptem chwili, by stworzyć nowy miecz. W interesie Michała było więc, by tej chwili nie dostał.

Jego wzrok spoczął na szerokim pieńku, w którym tkwiła wbita siekiera. Skrzywił się, uznając, że to stanowczo za mało… i wtedy właśnie dostrzegł swój nowy oręż. Leżał obok pieńka nie wiadomo od jak dawna. Mógł nie być już sprawny, ale Michał wierzył, że znajdzie sposób, by go użyć.

Wciągając powietrze i zaciskając zęby, zaczął powoli zsuwać się z dyszla.

* * *

Broń archanioła wyraźnie intrygowała Samaela. Położył obie części na podłodze i przyglądał im się uważnie długą chwilę. Wyglądał na naprawdę zdumionego.

- Przysiągłbym - powiedział w końcu na głos - że to najzwyklejszy w świecie miecz. I nie ma w nim żadnej mocy.

Odwrócił się do Jenny, jakby u niej szukając odpowiedzi.

- Gdzie więc Ogień Pana?

Tuż za plecami usłyszał ciche chrząknięcie, a zaraz potem warkot piły spalinowej.

Samael odwrócił się błyskawicznie, ale nie zdążył zareagować. Płonący, rozpędzony łańcuch wdarł się w jego bok, drąc skórę jak papier i krusząc kości. Dwunastoskrzydły upadł na kolana i uniósł głowę.

Stojący nad nim Michał cofnął się o krok i poprawił ręce na uchwycie piły. Jego twarz płonęła. Cała.

- Witaj w dwudziestym wieku - wycedził - numerze siedemdziesiąt dwa.

I piła wgryzła się w szyję Samaela.

* * *

Nad ranem Loki poczuł, że ma już dość czekania. Nie uważał się za bohatera i nie spieszno mu było do walki, ale nienawidził bezczynności. Poza tym, co nawet przed sobą przyznawał niechętnie, trochę się niepokoił. Nie o Michała, los skrzydlatych był mu całkowicie obojętny. Myślał raczej, co będzie z nim, gdy archanioł nie podoła.

Jeśli nie przesadził, opisując tego Samaela, to mogłoby być wówczas naprawdę nieciekawie - pomyślał.

Przykucnął i zabrał się do rozpisywania najlepszego zaklęcia ochronnego, jakie znał. Wątpił, by przydało mu się w lesie, ale lepsze to niż nic.

I w tym właśnie momencie spomiędzy drzew wyszła Jenny. Kłamca w pierwszej chwili odskoczył, sięgając po pistolet, zaraz jednak rozpoznał wychowankę Michała. Co z całą pewnością nie było łatwe.

Szła zgięta wpół, chwiejąc się i zataczając na boki. Włosy miała rozczochrane, ubranie całe w krwi, a twarz wykrzywioną bólem i strachem. Gdy uniosła głowę, Loki zauważył, że brak jej jednego oka.

- Pomóż! - Głos, jaki wydobył się z jej suchego gardła, przypominał charczenie pijaka.

Mimo to zrozumiał. Rzucił się w jej stronę i dobiegł w samą porę, by uchronić dziewczynę przed upadkiem. Obrócił ją ostrożnie i położył na ziemi. Następnie przyklęknął, by złożyć sobie głowę Jenny na kolanach.

- Co z Michałem? - zapytał.

Wciągnęła powietrze głośno i łapczywie, jakby to miał być jej ostatni oddech.

- Żyje… ale ranny… potrzebna pomoc. - Z ust dziewczyny ciekła cieniutka strużka krwi.

Być może to właśnie ten czerwony strumyczek, a może promienie wschodzącego słońca padające na twarz i włosy rannej sprawiły, że naraz wydała się Lokiemu łudząco podobna do Sygin.