Выбрать главу

Przypomniał sobie tę chwilę, gdy widział żonę żywą po raz ostatni. Bladą, o włosach mokrych od potu, ale szczęśliwą.

Uratowałam cię - powiedziała wówczas. I niech go demony, jeśli nie miała racji…

Kłamca zamrugał gwałtownie i wrażenie minęło. Ale gdzieś w głębi serca pamięć o nim została.

- Zabiorę cię do szpitala, ślicznotko - powiedział, podnosząc Jenny na ręce i ruszając z nią w stronę drogi. - A potem pomożemy naszemu skrzydlatemu twardzielowi.

Iowa City, USA miesiąc później

Loki sam się sobie dziwił, że potrafi być tak cierpliwy. Sączył już trzecie piwo, a popielniczka pełna była przeżutych wykałaczek. Pewnie nawet zacząłby się denerwować, jednak Jenny zapewniła go, że wszystko jest w porządku, a poza tym miała przecież aż dwóch stróżów. Nawet trzech, jeśli wliczać Kłamcę.

Na początku, gdy odwiedzał dziewczynę w szpitalu, usiłował koniecznie dojrzeć w niej to ukryte podobieństwo do Sygin. I za każdym razem utwierdzał się w przekonaniu, że było ono tylko złudzeniem. Przestał więc patrzeć na Jenny jak na wcielenie zmarłej żony, a zaczął zwracać uwagę na jej urodę, zachowania i gesty. I podopieczna Michała podobała mu się coraz bardziej.

W końcu przyszła. Ubrana była w zwiewną białą sukienkę sięgającą pół uda. Dodatki, pasek i torebkę, miała czarne, by dopasowywały się do pirackiej opaski, którą osłoniła pusty oczodół. Nie chciała przystać na żaden inny sposób zamaskowania ułomności. Ten wydawał jej się zabawny.

Loki zamachał do niej.

- Spóźniłaś się - powiedział, wstając, gdy podeszła do stolika.

Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.

- A podobno jesteś cierpliwy.

Podsunął jej krzesło i sam usiadł naprzeciwko.

- Tak - odparł. - Ale tylko, gdy nad głową wisi mi wielki wąż.

Zawołał kelnera, żeby Jenny mogła zamówić coś dla siebie. Sam poprosił o kolejne piwo.

- Po co chciałeś się spotkać? - zapytała.

- Bo nie widzieliśmy się całe dwa dni i strasznie się stęskniłem - rzucił wesoło. To miało zabrzmieć jak żart i udało się. Był w końcu prawdziwym Kłamcą. - Ciekaw też jestem, co u Michała i czy masz jakieś wieści o tamtej sprawie. No i dlatego, że mam dla ciebie to.

Wyciągnął z kieszeni małe pudełeczko. Podał jej przez stół.

- Nie wiem, co z Michałem - powiedziała, biorąc się za rozpakowywanie. - Jest pod opieką Rafaela. A z tą Koroną Stworzenia to się okazało, że Samael sam to sobie wymyślił i ta kukła nie miała żadnej mocy, podobnie jak kiedyś ta jego wie… o mój Boże!

Loki uśmiechnął się szeroko. Dokładnie takiej reakcji oczekiwał.

- Możesz mi mówić Loki - powiedział wesoło. - I nie gap się tak, to tylko oko. Wiem, że kolor nie ten, a na dodatek należało do mężczyzny, ale za to z całą pewnością działa. Jak chcesz, jest twoje.

Jenny sięgnęła do pudełka, zaraz jednak cofnęła rękę.

- Co znaczy: jeśli chcę? - zapytała. - Nie rozumiem.

- To znaczy, że powinnaś iść do łazienki i je przymierzyć - wyjaśnił Kłamca. - Stary Odyn raczej nie będzie miał nic przeciwko. Już i tak go nie używa.

Dziewczyna wahała się przez chwilę, patrząc to na oko, to znów na Lokiego. Ale coraz bardziej pewna, że to nie był jeden z jego żartów, postanowiła zaryzykować. Wstała, zabierając ze sobą pudełko.

Gdy wróciła, nie miała już opaski. Nie wyglądała na kogoś, kto kiedykolwiek musiał ją nosić. Nowe oko patrzyło, zwężało źrenicę przy świetle, tyle że było jasnozielone.

- Jak chcesz, to mogę sprawić, by wyglądało na niebieskie, jak drugie - zaproponował Loki.

Pokręciła głową.

- Później pewnie tak, ale jeszcze nie teraz. Tak jest zabawniej.

Pochyliła się i pocałowała go w policzek.

Twarz Lokiego rozjaśnił uśmiech. Dzień zaczynał się całkiem nieźle.

* * *

Przez dłuższą chwilę Kłamca wbijał spojrzenie w drzwi, za którymi przed chwilą zniknęła Jenny. Nie przestawał się uśmiechać.

- Co ci się wydaje, że robisz, Loki?- usłyszał za sobą znajomy głos. Odwrócił głowę.

Archanioł Michał siedział na murku i nie wyglądał na szczególnie zadowolonego.

- Witam dzielnego obrońcę świata - pozdrowił go Kłamca. - Widzę, że przymocowali ci jakoś to skrzydło. Ale raczej nie dasz już rady nim ruszać, nie?

- Zapytałem o coś! - Michał zeskoczył z murku. Rzeczywiście, lewe skrzydło najwyższej pary nie poruszyło się.

- Słyszałem, ale nie za bardzo wiem, co ci odpowiedzieć. - Loki wzruszył ramionami. - Że to samo, tak? Brzmi trochę banalnie.

- Wcale mi się to nie podoba, wiesz?

Kłamca westchnął ciężko i sięgnął do kieszeni.

- Pamiętasz, jak wtedy w jaskini powiedziałem ci, że nigdy z tobą nie zadrę?

Michał skinął głową.

Loki wyciągnął pudełeczko wykałaczek. Włożył jedną do ust.

- Cóż, tym razem chyba zaryzykuję.

ODLEGŁOŚĆ ANIOŁA

Nowy Jork

czwarta nad ranem

Maleńki Polaczek bawi się kamieniem - Roztrzaskaj mu główkę, zmniejszysz przeludnienie.

Raz, dwa, trzy,

Dziś orzełka dusisz ty.

Eddie Cegła uśmiechnął się i kolejny raz zaciągnął papierosem. Nie wiedzieć czemu ten wierszyk zawsze poprawiał mu humor.

Prywatnie nie miał nic do Polaków, a przynajmniej mniej niż do innych nacji zamieszkujących Nowy Jork. Nie rzucali się w oczy jak ci cholerni Ruscy i nie rządzili jak pieprzeni. wyspiarze. No i oczywiście nie wpychali każdemu swojego psiego żarcia, co było w zwyczaju wszystkich żółtków.

Wciąż jednak pozostawali imigrantami, największym złem, jakie - zdaniem ojca Eddiego - spotkało Amerykę. Dlatego też Cegła nie miał żadnych skrupułów, by kpić sobie z nich na każdym kroku.

Maleńki Polaczek znalazł gdzieś deseczkę -

Przyłóż mu nią w głowę i wepchnij go w beczkę.

Raz, dwa, trzy,

I orzełka topisz ty.

Z zewnątrz dobiegł stłumiony odgłos silnika. Eddie rzucił papierosa na ziemię i przydeptał. Rozejrzał się po hali.

Ktoś powiedział mu kiedyś, że to straszna dziecinada takie prowadzenie interesów w dokach, do tego nad ranem, zanim jeszcze wzejdzie słońce. Cegła pokiwał wtedy głową, mówiąc, że za dużo widział w życiu gangsterskich filmów i teraz nie może się powstrzymać.

Prawdziwy powód był jednak inny. W portowych dokach, zupełnie jak w głębokim kosmosie, nikt nie usłyszy twojego krzyku. Ani serii z karabinu.

Chłopcy byli już w pełnej gotowości. Znakomicie zamaskowani na dachach kontenerów i w innych zacienionych miejscach mierzyli w stronę głównego wejścia, gdzie lada chwila miał pojawić się klient. Eddie był z nich dumny. To właśnie nazywał pełnym profesjonalizmem. Podniósł z ziemi neseser i powoli ruszył w stronę rozkładanego stoliczka. Ustawił go osobiście dziesięć minut wcześniej, pilnując, by znajdował się mniej więcej w połowie drogi między kontenerami a wejściem. Liczyło się też, by oświetlał go wpadający przez okna blask księżyca.

Miejsce transakcji winno wzbudzać zaufanie.

Drzwi otworzyły się i na teren hali wkroczyło dwóch ludzi. Pierwszy, szczupły, wysoki blondyn w prążkowanym garniturze i z kremową fedorą na głowie, szedł pewnym krokiem, ściskając w ręku neseser niemal identyczny jak Eddiego. Tego Cegła miał okazję już poznać.

Nazywał się Smith i wyglądał jak ucieleśnienie Amerykanina. Nawet bliznę miał jak sam wielki Capone, na pół policzka. To z nim umawiał się na transakcję.

Drugi gość, ubrany w za duży płaszcz, szedł skulony, drobiąc kroki, jakby dopiero co zdjęto mu z nóg łańcuchy. Trudno było powiedzieć o nim cokolwiek więcej, bo wyraźnie trzymał się w cieniu blondyna.