Выбрать главу

Na koniec anioł powiedział, że takich ludzi jak Eddie jest co najmniej pięćdziesięciu, a każdy sprawia wrażenie, jakby pracował na własną rękę. I to zdaniem zielonowłosego tłumaczyło pomyłkę Kłamcy.

- To naprawdę sprawna organizacja, a fakt, że przewodzi jej człowiek, czyni ją nieprzewidywalną. Istoty obdarzone wolną wolą zachowują się mniej schematycznie.

- Czy masz już może jakieś podejrzenia co do ich szefa? - Michał wpatrywał się w niego w skupieniu. - Czy wiesz już, kim jest? I czym się zajmuje?

Jefferson pokręcił głową.

- Niestety, panie - odparł. - Mam co prawda trochę podejrzeń, ale…

- Świetnie - przerwał mu archanioł. - Zatem przekażesz wszystko, co wiesz, Lokiemu, a on doprowadzi tę sprawę do szybkiego końca.

Gdzieś z oddali dobiegł ich dźwięk policyjnych syren, co świadczyło, że ktoś jednak usłyszał strzały w dokach i doniósł komu trzeba. Lada chwila dołączy do nich cała masa glin.

Michał odwrócił się i krzyknął kilka słów po aramejsku. Aniołowie pospiesznie opuścili halę.

Tylko Jefferson pozostał na swoim miejscu.

- Ale… - zaczął niepewnie, zaraz jednak odchrząknął i dodał już mocniej: - Ale przecież mogę spokojnie doprowadzić tę sprawę do końca i wtedy go wezwać. Znaczy gdy sprawa mieć się będzie ku końcowi.

- Ma rację - przyznał Kłamca. - To jego sprawa. Do tej pory szło mu lepiej, więc szkoda to teraz kopać. A mnie przyda się odpoczynek.

Podniósł pistolety ze stoliczka i schował je do kabur. Zerknął w stronę pustego nesesera, z którego święty zabrał swój palec, po czym stworzył w jego miejsce dwa kilogramowe woreczki heroiny. Oba oczywiście, jak przystało na drobną iluzję, w którą nie włożył specjalnego wysiłku, powinny zniknąć w ciągu godziny, powodując niemałe zamieszanie i całą masę kłopotów transportującym je policjantom. Ale Lokiego niewiele to obchodziło. Od czasu swej teksaskiej przygody, gdy pewien szeryf usiłował zrobić z niego kozła ofiarnego, jakoś zraził się do stróżów porządku.

Michał przyglądał się tym czynnościom w milczeniu, po czym sięgnął do kieszeni kurtki i wydobył z niej kopertę. W środku były śnieżnobiałe pióra, sześć sztuk. Archanioł rzucił je na stół.

- Jeśli zajmiesz się tą sprawą i zamkniesz ją do północy pojutrze, podwoję twoją stawkę - powiedział.

Kłamca, który właśnie przykucał, by sprawdzić zawartość kieszeni Eddiego, wstał i obrócił się powoli.

- Co ty właściwie kombinujesz, wodzu? - zapytał, mrużąc oczy. - Gdzie w tym wszystkim jest cholerny haczyk?

Jefferson przyglądał się w milczeniu, przenosząc wzrok z Kłamcy na Michała i z powrotem. W końcu skapitulował.

- Jeśli mogę, poczekam na was na zewnątrz - rzucił, wzlatując w powietrze. - Tu robi się dla mnie trochę za gorąco.

Nikt mu nie odpowiedział, więc załopotał skrzydłami i pofrunął w stronę wyjścia.

- O co ci właściwie chodzi? - powtórzył swe pytanie Loki. - Wiesz dobrze, że on poradzi sobie lepiej z tą sprawą. Zna to środowisko, a poza tym jest bystry. Rozwiąże zagadkę, a potem ja wpadam i kończyny spoczywających w pokoju świętych znowu będą bezpieczne. Tak będzie szybciej i…

- Jenny zaprasza nas obu na kolację jutro wieczorem. - Widać było, że wypowiedzenie tych słów sprawia archaniołowi prawdziwą trudność. - Powiedziała, że zależy jej bardzo na nas obu i chciałaby, abyśmy znaleźli w końcu wspólny język.

- Pewnie zrobi lasagne, a na deser upiecze szarlotkę. - Kłamca westchnął ciężko. - Ostatnio znalazła gdzieś niezły przepis, a poza tym…

- Potrójna stawka - wycedził Michał.

- Chcesz, żebym przez tę robotę spóźnił się na kolację, tak? - upewnił się Loki. - Żeby była na mnie wściekła? Myślisz, że dla paru głupich piór zaryzykuję spóźnienie na kolację do dziewczyny, wiedząc, jak bardzo jej na tym zależy?

- Poczwórna.

Na zewnątrz z piskiem hamowały kolejne samochody. Syreny milkły jedna po drugiej i lada chwila należało się spodziewać w środku oddziału policji.

Kłamca pstryknął palcami i powoli zaczął się rozmywać.

- Umowa stoi, archaniele - powiedział, gdy zostały po nim same usta. - I możesz być pewien, że zdążę na tę kolację.

A potem niczym w „Alicji z krainy czarów” pozostał tylko uśmiech.

* * *

Jenny nie umiała gwizdać. To oczywiście w niczym jej nie przeszkadzało. Była w końcu w swoim domu i nikt, absolutnie nikt nie miał prawa jej niczego zabronić. A że od niedawna gwizdanie sprawiało dziewczynie przyjemność, kiedy tylko mogła, wykonywała swoje ulubione kawałki w wersji na czajnikowy gwizdek.

Tak też było i tego wieczoru, gdy katując Lilly was here, przygotowywała sobie kolację. Dwie kanapki z sałatą i plasterkami pieczeni z indyka, do tego szklanka soku pomarańczowego. Coś, co Loki zwykł nazywać pogardliwie wkurwianiem żołądka. Jej taki posiłek spokojnie wystarczał.

Coś cicho zachrobotało w szybę. Jenny podeszła do okna i uniosła żaluzję. Za oknem wznosił się Michał. Pospiesznie otworzyła.

- I co? - zapytała. - Powiedziałeś mu?

Archanioł skinął głową. Na jego pobrużdżonej, pełnej blizn twarzy malował się tajemniczy uśmiech. Dziewczyna zaczęła nabierać podejrzeń.

- I co odpowiedział?

Michał zamachał środkową parą skrzydeł.

- Powiedział, że zdąży.

- Naprawdę tak powiedział? - Jenny wiedziała, że archanioł nie może skłamać, ale jego tajemniczy grymas mocno ją zaniepokoił.

- Dokładnie tak - potwierdził Michał zaskakująco wesoło. - A co ważniejsze, naprawdę głęboko w to wierzy.

* * *

- Nigdy nie słyszałem o aniołach dzielnic - powiedział Loki, kopiąc leżącą na ulicy puszkę po coli.

Jakaś kobiecina w brązowym płaszczu i fryzurze bohaterki „Dynastii” posłała mu oburzone spojrzenie. Jefferson wzruszył ramionami.

- Właściwie to nie ma takiej funkcji - wyjaśnił. - Sam stworzyłem sobie miejsce pracy, jak to w Ameryce. - Zaśmiał się krótko i wyciągnął przed siebie ręce. - Przyjrzyj się temu wszystkiemu. Odrapane domy, śmierdzące moczem bramy, kartony zamiast szyb w opuszczonych sklepach i przestępczość sięgająca osiemdziesięciu procent. Jak myślisz, ilu z mieszkańców tych okolic zasłużyło, zdaniem Zwierzchności, na swojego stróża?

Loki nie odpowiedział. Jego wzrok przyciągnęła dwójka dzieci bawiących się truchłem kota. Starsze z nich, pyzata, ruda dziewczynka, zarzuciła sobie ścierwo na ramiona i zaczęła przechadzać się wzdłuż rynsztoka niczym modelka na wybiegu. Towarzysz jej zabawy, krępy chłopczyk w postrzępionych dżinsach, dreptał za nią, prosząc, by oddała Fritza, bo musi mu zrobić operację.

Jefferson, nie doczekawszy się odpowiedzi, postanowił dokończyć:

- Podpowiem ci: jeden. Tylko i wyłącznie jeden. Nazywa się Samuel Winter i ma osiemdziesiąt cztery lata. Tak naprawdę to jego właśnie mam pod opieką.

Loki wydobył z kieszeni wykałaczkę.

- Rozumiem jednak, że z nudów bierzesz nadgodziny.

- Można tak powiedzieć - zgodził się Jefferson, po czym parsknął śmiechem. - Wiesz, do tej pory myślałem, że po prostu jest we mnie odrobina ludzkiego współczucia… ale chyba masz rację, to przede wszystkim nudy. W gruncie rzeczy pilnowanie, by cała ta banda nie powybijała się nawzajem, to nie lada wyzwanie…