Выбрать главу

- Życie to nie film - stwierdził Loki, rozkładając ręce. - Chodź, zaparkowałem przecznicę dalej.

Minęli kilka sklepów, przeszli przez ulicę i bez słowa skręcili w ciemną bramę. Po chwili wyłonili się z niej już widoczni dla świata.

- Sprawdziłem tę firmę - powiedział Kłamca, gdy doszli do samochodu. Zgodnie z sugestią Jeffersona zrezygnował z przyjazdu w tę okolicę swoim jaguarem i ograniczył się do wziętego z wypożyczalni dodge’a. Też kusił, ale już nie tak. - Bocor&Wanga to firma produkująca oprogramowanie komputerowe. Powstała na Haiti jakieś pięć lat temu, a w zeszłym roku przeniosła swoją siedzibę do Nowego Jorku. Nie mają jakichś wielkich osiągnięć, chyba że za takie można uznać proces z Microsoftem o kradzież pomysłów. Ale wciąż się rozwijają.

Samochód ruszył i na pierwszym skrzyżowaniu skręcili w prawo.

- No dobrze. - Jefferson poskubał się w nos. - Ale na co firmie informatycznej demony? Coś w tym nie gra.

- Też zauważyłeś? - Wykałaczka w ustach Lokiego przewędrowała z jednego kącika ust do drugiego. - Zwłaszcza że te demony pojawiają się w miejscu, gdzie właśnie nie udała się transakcja z relikwiami. Co ważne, transakcja, którą przeprowadzał człowiek. Piekielni nie mogliby dotknąć relikwii bez spaczenia jej, ale spokojnie mogli robić za ochronę. Tylko że tym razem się nie spisali. Może nie zdążyli albo co.

- Wszystko do siebie pasuje - zgodził się Jefferson. - Szefem tej firmy… gdzie my właściwie jedziemy?

- Na Manhattan, do siedziby Bocor&Wanga. Anioł pokręcił głową.

- W takim razie nie tędy - powiedział. - Zawróć i… zatrzymaj się! Już!!!

Loki zahamował gwałtownie, a anioł wyskoczył z samochodu, podbiegł do budynku i rozłożył ręce. Ułamek sekundy później trzymał w ramionach małą dziewczynkę wystraszoną tak bardzo, że nie była w stanie powiedzieć nawet jednego słowa. Jefferson postawił ją na ziemi i dał jej wyciągnięte z kieszeni ćwierć dolara. Pogłaskał małą po głowie i pogwizdując, wrócił do samochodu.

- Peggy Stewart - wyjaśnił zdezorientowanemu Kłamcy. - Mieszka na trzecim piętrze z ojcem alkoholikiem. Jej ulubione hobby to przesiadywanie na parapecie w korytarzu i liczenie czerwonych elementów w praniu rozwieszonym naprzeciwko.

- Często tak…

- Spada? Nie, dziś zdarzyło się jej pierwszy raz. I szkoda, bo pewnie przestanie teraz siedzieć na tym parapecie. A ładnie tam wyglądała, tak malowniczo. Poza tym to była jej jedyna zabawa.

Loki złapał się na tym, że odruchowo myśli o Kłamczuchu. Miś stał teraz na stoliku koło telewizora Jenny. Ciekawe, czy zrekompensowałby małej liczenie skarpetek? Może pokazałby jej jedną ze swych sztuczek?

Kłamca wzdrygnął się i przeklął Światowida po wsze czasy. Odkąd słowiański bóg otworzył mu umysł na ludzkie dobro i dziecięcą wrażliwość, Loki coraz częściej łapał się na podobnych myślach.

Docisnął mocniej pedał gazu, pragnąc jak najszybciej opuścić dzielnicę Jeffersona.

Zegar na pobliskim kościele właśnie wybił południe.

* * *

Nie mieli najmniejszego problemu ze znalezieniem miejsca na podziemnym parkingu biurowca Bocor&Wanga. Zgodnie z elektronicznym wyświetlaczem zamontowanym przy wjeździe, na pięć tysięcy miejsc parkingowych zajętych było niespełna trzy tysiące.

Loki zaparkował możliwie najbliżej wyjazdu i wyłączył silnik. Zamknął oczy, wyszeptał kilka twardo brzmiących słów i po chwili zaczął się zmieniać. Jego długie blond włosy były teraz dużo krótsze, jakby wessane z powrotem przez głowę, a poza tym z każdą chwilą ciemniejsze. Zniknęła gdzieś broda, a sama twarz zrobiła się bardziej pociągła.

Zamiast swetra, dżinsów i skórzanego płaszcza, w jakie był ubrany jeszcze przed chwilą, Kłamca miał na sobie czarne spodnie, obcisły golf i płaszcz skrojony tak, by podkreślać jego sylwetkę, ale jednocześnie tuszować dwa ogromne pistolety, które Loki trzymał w kaburach pod pachami. Oczywiście w tej sprawie i tak nie obyło się bez drobnej iluzji korygującej.

- Nie wiem, czy ci tutaj o mnie słyszeli. - Kłamca sięgnął do schowka i wyciągnął modne okulary przeciwsłoneczne. - Ale na wszelki wypadek nie chcę, żeby kłopoty spotkały mnie za wcześnie. Stąd ta zmiana.

Jefferson skinął głową.

- Powiesz mi, co właściwie zamierzasz zrobić? Bo nie myślisz chyba wejść tam tak po prostu, zapukać do biura szefa i go zastrzelić, prawda?

Loki zamyślił się chwilę.

- Co jest złego w tym planie? - zapytał po chwili. - Sprawa prosta, a mnie się spieszy. Mam dziś ważną kolację.

- Ale on może być niewinny, to wszystko może być tylko…

Kłamca otworzył drzwi samochodu, ale nie ruszył się z miejsca.

- Nie zrobię nic, zanim nie będę pewien, że jest winny, gra? A ty w razie czego bądź…

- …na odległość anioła - dokończył Jefferson. - Uważaj na siebie.

Skinąwszy głową, Loki wysiadł i ruszył w stronę wyjścia z garażu.

* * *

Loki przeszedł przez obrotowe drzwi i przez chwilę przyglądał się wnętrzu, oceniając sytuację. Kilka metrów przed nim znajdowało się stanowisko strażników wpatrzonych w monitory i opychających się hamburgerami. Obok stał rząd bramek z wykrywaczami metali.

Dalej aż do samych wind nie było nic, pusty, przestronny hol z obu stron ozdobiony rzędami surowych szarych kolumn.

Cholerne marnowanie przestrzeni - uznał Kłamca. Pewnym ruchem poprawił płaszcz i podszedł do boksu strażników.

Jeden z nich, młody chłopak z drobnym wąsikiem, lekko zamglonymi oczami i nazwiskiem Stewart na identyfikatorze, odłożył hamburgera i przyjrzał się przybyłemu.

- Proszę o wyciągnięcie wszystkich metalowych przedmiotów, kluczy, spinek…

Wymieniał tak jeszcze przez chwilę, a Loki zastanawiał się, co by było, gdyby pchnął go teraz i dobył broni. Czy mógłby liczyć na zejście samego szefa? Z całą pewnością zaoszczędziłby sobie długiej jazdy windą, ale to było raczej mało prawdopodobne.

- …jeżeli ma pan rozrusznik serca, proszę nas poinformować, zanim przejdzie pan przez bramkę - strażnik skończył mówić.

Kłamca posłusznie opróżnił kieszenie, wyrzucając na tackę klucze, kilka biurowych spinaczy i otwieracz do butelek. Potem powoli przeszedł przez bramkę i z powrotem. Nie rozległ się żaden dźwięk.

- W porządku? - zapytał.

Strażnik skinął głową i oddał mu klucze. Loki raz jeszcze przeszedł przez bramkę, tym razem włączając alarm. Rozległa się syrena, zamigotały czerwone światełka… a potem wszystko ucichło. Kłamca nie niepokojony doszedł do windy, zastanawiając się, czy ewentualne demony w budynku również będą tak bardzo podatne na iluzje.

Już w windzie poprawił kabury pistoletów i wcisnął trzydziestkę na tablicy. Ostatnie piętro… bo żaden prezes nie oprze się panoramie Manhattanu.

* * *

Jenny przyszła z pracy zaraz po drugiej. Biorąc pod uwagę wieczorną kolację, powinna się cieszyć, że mogła wrócić do domu wcześniej, ale ponieważ przygotowała sobie wszystko już wczoraj, jedyne, co jej zostało, to wziąć ciepłą kąpiel, a potem posiedzieć przed telewizorem.

Weszła do salonu i rzuciła torebkę na stolik. Ściągnęła kolczyki i rozpięła bluzkę. Wtedy dostrzegła leżącego na kanapie Kłamczucha. Miś przyglądał się jej paciorkowatymi oczkami i w tym świetle wyglądał, jakby się uśmiechał. Przekrzywiony na bok opierał łapkę o pilota do telewizora.

Dziwne - pomyślała Jenny - przecież nie zabierałam go z sypialni.

A może jednak? Przecież rano była bardzo zaspana. A może to Loki? Przyszedł po nocnej akcji, pooglądał telewizję, a potem poszedł się położyć. Nie dała mu co prawda kluczy, ale cóż to dla niego za problem?