Loki, tak właśnie - skojarzył. - Ciekawe, czy to on był tym ślepcem.
Pasaż skończył się i w mgle zamajaczył cokół pomnika. Uciekinier skręcił lekko na bok, sprężył się i wyskoczył do góry.
Z jego butów, w miejscach, gdzie umieszczono logo firmy, rozwinęły się małe złociste skrzydełka. Trzepocząc jak kolibry, unosiły boga w górę coraz wyżej i dalej.
Już był na wysokości twarzy Kolumba, gdy nagle nad nim pojawiły się cienie. W pierwszej chwili pomyślał, że to harpie, bo miały ludzką sylwetkę, a do tego skrzydła, ale zaraz zdał sobie sprawę, że istnieją na świecie znacznie okrutniejsi prześladowcy.
Błyskawicznie zawrócił, pragnąc ukryć się we mgle, ale w tym samym momencie opadła na niego siatka i z ogromną siłą pociągnęła Hermesa w dół.
Uderzył o ziemię z głośnym łoskotem, słysząc, jak pękają mu żebra. Ból przyszedł zaraz potem i ogarnął z miejsca całe ciało.
Loki wyłonił się z mgły. W niczym nie przypominał już niewidomego. Ubrany był w czarny garnitur bez kamizelki oraz czarną koszulę. Włosy zaczesane miał na mokro do tyłu, a do butonierki włożył krwistoczerwoną chustkę.
Idąc, rozmawiał przez telefon i chwalił się komuś swym ogromnym sukcesem. Hermes nie miał wątpliwości, że chodzi o niego.
- I po co było uciekać? - Kłamca skończył rozmawiać i przykucnął przy spętanym posłańcu. Telefon położył na ziemi, a sam sięgnął po pistolet. - Przecież mogłeś się domyślić, że tak się to skończy.
Z kieszeni wyciągnął tłumik i dokręcił go do broni. Potem wstał i wycelował w głowę greckiego boga.
- A teraz powiesz mi, co chcę wiedzieć, a ja pozwolę ci żyć, Hermesie. Gdzie znajduje się królestwo Hadesa?
Młodzieniec zamrugał gwałtownie. Chodziło im tylko o to? Po co im zapomniane królestwo podziemi, gdzie od dawna nie było już żadnej nowej duszy? A kto wie, może i nie ma już starych.
I naraz Hermes przypomniał sobie, co spotkało cały Olimp, gdy aniołowie przybyli obwieścić bogom ich zmierzch. To było dawno temu, a na dodatek bóg-posłaniec nie widział samej bitwy, ale mimo wszystko widok pogorzeliska pozostawił w nim niezapomniane wrażenie. A teraz szukali królestwa Hadesa…
- Nie mam pojęcia, gdzie ono jest, naprawdę - zapewnił. - Od wieków tam nie byłem, a…
Loki wycelował mu w brzuch i strzelił. Rozległo się ciche puknięcie, a potem wnętrzności Hermesa zapłonęły żywym ogniem.
- Wierzę ci - powiedział Kłamca, chowając broń. - Ale to znaczy mniej więcej tyle, że do niczego nie jesteś mi potrzebny. A szkoda.
Odwrócił się i spojrzał na stojące wokół anioły.
- Niech nikt nie waży się go dobijać. Podobno cierpienie uszlachetnia, dajcie mu więc czas w samotności, by jego charakter nabrał odpowiednich rysów.
Powoli ruszył w stronę wciąż pogrążonego we mgle pasażu.
- Jak sobie coś przypomnisz, to krzycz - dodał, nie odwracając się. - Mamy na podorędziu archanioła, dla którego takie rany to ledwie draśnięcia.
Hermes przyglądał się, jak Kłamca znika, a zaraz potem jak kolejni aniołowie zgodnie z rozkazem unoszą się w górę.
Gdy został sam, powoli odwrócił głowę i uśmiechnął się.
Proszę, taki cwaniak, a zapomniał o telefonie - pomyślał. Chwilę zajęło mu, zanim wyplątał rękę z sieci, ale w końcu dosięgnął aparatu.
Wygrzebał z pamięci numer, na który miał zamiar nigdy nie dzwonić. Wystukał go i czekał, aż rozlegnie się sygnał. Nikt nie nagrał tu żadnego powitania.
- Zeusie, mamy kłopoty… wszyscy.
Palermo, Sycylia
Alfred Jabłoński był niewątpliwie najlepszym recepcjonistą, jakiego kiedykolwiek w swej stuletniej historii miał hotel „Olimpia”.
Był bezdzietnym kawalerem całkowicie oddanym rozlicznym zawodowym obowiązkom. Zawsze miły i uprzejmy, biegle władał sześcioma językami i jakimś cudem zawsze wiedział dokładnie, czego dany klient oczekuje. Nigdy nie miał skarg, że pokój jest zbyt nasłoneczniony albo przeciwnie, że cały dzień jest w nim ciemno. Znał wszystkie plusy i minusy hotelu i potrafił tak nimi żonglować, by wszyscy byli autentycznie zadowoleni.
Pomimo swych sześćdziesięciu ośmiu lat bez problemu mógłby donieść walizki na ostatnie piętro hotelu, co zresztą zdarzało mu się robić, gdy z windą było coś nie tak, a boy miał akurat dzień wolny. Jakby tego było mało, kontrolował księgowość i nadzorował wszystkie hotelowe wydatki.
Zawsze schludnie ubrany, punktualny i oszczędny w słowach - idealny pracownik… aż do zeszłego tygodnia.
Wtedy to właśnie syn właściciela sprowadził do recepcji komputer.
- To dla ciebie, Alfredzie - powiedział, stawiając na kontuarze wielkie pudło i ocierając pot z pulchnej, różowej twarzy. Boy ostrożnie postawił na podłodze kolejny tekturowy sześcian i pognał na zewnątrz po pozostałe. - To urządzenie z pewnością ułatwi ci pracę. Nie mogę już patrzeć, jak się męczysz.
Alfred uprzejmie skinął głową, choć wcale nie podzielał entuzjazmu pracodawcy. Jak się okazało, słusznie…
* * *
- Przepraszam.
Alfred oderwał wzrok od monitora. Przez krótką chwilę widać było na jego twarzy znużenie i beznadzieję wywołaną brakiem zrozumienia dla nowych technologii. Zaraz jednak recepcjonista wyprostował się i strzepnął z piersi niewidzialny pyłek. Potem z uśmiechem spojrzał na stojących po drugiej stronie kontuaru dwóch mężczyzn ubranych w czarne garnitury.
- Czym mogę służyć? - zapytał pewnym, mocnym, choć niepozbawionym odrobinki łagodności głosem. To także był jego atut. Gdy tak mówił, jego rozmówca niezależnie od urodzenia i stanu posiadania czuł się’ doceniony.
- Mam rezerwację w tym hotelu - powiedział pierwszy z mężczyzn, niski grubas o czarnych kręconych włosach i pulchnej, ale poczciwej twarzy filmowego braciszka Tucka. - Nazwisko Chus. Przez ceha.
Alfred odruchowo sięgnął pod blat po księgę rezerwacji. Zaraz jednak westchnął ciężko i przeniósł dłonie na klawiaturę. Wolno wstukał nazwisko, odczekał chwilę, sprawdzając, czy wszystko jest wprowadzone poprawnie, po czym zatwierdził, dokładnie tak, jak uczył go boy przez ostatni tydzień. Usłyszał nieprzyjemny dźwięk, a na ekranie pojawił się komunikat o błędzie. Spróbował ponownie, ale dokładnie z tym samym efektem. Alfred zawahał się, rozważając, czy nie powinien zadzwonić do domu boya i zapytać, co zrobić w tej sytuacji. W końcu zdecydował, że w żaden sposób nie poprawiłby tym wizerunku hotelu w oczach tych dwóch dżentelmenów.
- Najmocniej panów przepraszam - powiedział, sięgając ręką do szuflady i wyciągając stamtąd doskonale zachowaną księgę. - To po prostu nowy nabytek i jeszcze…
- Nic nie szkodzi - zapewnił gruby, uśmiechając się ciepło. - Nie spieszy się nam aż tak bardzo, prawda?
Jego towarzysz, przystojny, krótko przystrzyżony blondyn o niezwykle niebieskich oczach, wzruszył ramionami. Sprawiał wrażenie, jakby sprawa w ogóle go nie dotyczyła.
Alfred otworzył księgę i w mig znalazł właściwe nazwisko.
- Zgadza się. Panowie Bartolomew i Andrew Chus?
Przystojny blondyn parsknął śmiechem, szturchnięty jednak przez towarzysza zaraz się opanował i wlepił wzrok w wiszący nad recepcją zegar. Grubas tylko pokręcił głową.
- Nie, szanowny panie. Ja nazywam się Bartolomew Andrew Chus, używam obojga imion. A mój towarzysz ma osobną rezerwację. Na nazwisko Ros. Przez jedno es. Eliot Ros.
- Oczywiście - błyskawicznie potwierdził Alfred. Był tak zawstydzony, że zrobiłby to, nawet gdyby zmuszano go do przyznania się do morderstwa.
Ściągnął właściwe klucze z tablicy i podał je gościom.