Выбрать главу

- W takim razie cóż mogę wam jeszcze powiedzieć? Idźcie, jesteście posłani.

* * *

- Panowie nie byli umówieni! - wrzasnęła sekretarka, ale żaden z dwóch ubranych w idealnie skrojone garnitury mężczyzn nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. Przeszli koło niej i wkroczyli do gabinetu prezesa.

Za biurkiem siedział ich niedawny gość, specjalista od komputerów i od paru dni gorliwy neopoganin. Na widok swych bogów skulił się za biurkiem.

- W czym mogę wam pomóc? - zapytał drżącym głosem.

Bachus sięgnął do kieszeni i wyciągnął Biblię.

- Pamiętasz, o czym mówiliśmy ci ostatnim razem? Biznesmen pokiwał głową.

- Więc zapomnij - polecił bóg wina, rzucając mu księgę na stół. - Tu masz nowe wytyczne.

SŁUDZY METATRONA

Nowy Jork

środek lata

Widok Bachusa tańczącego i śpiewającego w strugach deszczu wart był każdych pieniędzy. Ale jak na ironię w dniu, gdy postanowił on zaprezentować światu swoją wersję „Deszczowej piosenki”, na ulicy nie było zupełnie nikogo. Żadnego policjanta, pod którego wzrokiem bóg wina przestałby rozchlapywać kałuże, żadnych nieszczęśników, którym można by oddać parasol. Świat nigdy nie patrzy, gdy dzieją się rzeczy wielkie.

Bachus jednak wcale nie wydawał się być urażony. Wręcz przeciwnie, promieniał szczęściem. Nic sobie nie robiąc ze swej tuszy, wirował wokół latarni, wkładał głowę pod każdą rynnę i robił miny do sklepowych manekinów. Przez chwilę usiłował nawet stepować, ale potknął się o własne nogi i wyrżnął w kałużę. Pech chciał, że akurat przed wielkim finałem. Mimo to bóg wina nie stracił animuszu.

- …Ja śpiewam, a z nieba pada deszcz - zakończył, ściągając kapelusz i wznosząc głowę ku niebu. Stał tak przez chwilę, po czym zrobił krok w stronę najbliższej bramy i wcisnął przycisk domofonu.

- To ja - powiedział, zanim padło jakiekolwiek pytanie.

Zabzyczały otwierane drzwi.

* * *

- Skąd ten dobry nastrój? - chciał wiedzieć Eros. Siedział na kanapie z kieliszkiem brandy w dłoni i ołówkiem nanosił poprawki do amerykańskiego wydania „Kamasutry”. - Wyglądasz, jakbyś znalazł sposób na przemienienie całego tego deszczu w wino.

- Lepiej - odparł Bachus, zdejmując płaszcz. W miejscu gdzie stał, zdążyła już nakapać spora kałuża. - Zakończyłem nasz okres próbny.

Eros odstawił kieliszek i przyjrzał mu się z uwagą.

- Doprawdy? A cóż takiego wymyśliłeś?

- Zaraz ci wyjaśnię. - Bóg wina ściągnął przemoczone buty i równie mokre skarpetki. - Tylko się przebiorę. Tymczasem zobacz to.

Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął plik zrolowanych kartek i podał je przyjacielowi. Sam udał się do łazienki.

Gdy wrócił, z satysfakcją stwierdził, że Eros również uśmiecha się szeroko.

- Brawo - pochwalił bóg miłości. - Rzeczywiście ty to masz łeb. Taki reżyser, a ty go tak… Jak tego dokonałeś?

Zadowolony Bachus wzruszył ramionami.

- Wiesz, wstąpiłem do producenta, dokonałem kilku zmian w jego barku i dorzuciłem parę nowych buteleczek. Potem to już był banał.

- No coś ty! - nie dowierzał jego przyjaciel. - Dla paru marnych flaszek zgodził się zrezygnować z Theodora Knoxa, najsłynniejszego reżysera teatralnego na świecie?

- To nie były jakieś tam flaszki - oburzył się bóg trunków. - Była tam nawet flaszeczka wina z Kany Galilejskiej rocznik trzydziesty. I wcale cię nie rozumiem. Z czego rezygnować? Przecież to ja go właśnie namówiłem. Poszedłem do niego, najpierw zmiękczyłem mu serducho winem, a potem nakłoniłem, by sfinansował ten spektakl. Nieźle, nie? Chodzi przecież o „Prawdziwe życie Jezusa”, coś idealnie dla nas. Nie ma chyba lepszej metody, by głosić to, co mamy głosić, niż korzystać z takich narzędzi jak Knox. To będzie przebój i nawrócą się tysiące! A my mamy w tym swój udział, bracie. Więc, można powiedzieć, okazaliśmy aniołom swą przydatność.

Uśmiech spełzł z twarzy Erosa, a zastąpiła go rezygnacja. Głową wskazał rozłożone na stoliku kartki.

- Nie czytałeś tego, prawda? - zapytał. - Znaczy scenariusza, który otrzymałeś od Knoxa?

- Nie - odparł zgodnie z prawdą Bachus. - Ale zapewnił mnie, że marzy o opowiedzeniu prawdziwej historii o Jezusie. Mówił, że to ma być wydarzenie na miarę „Jesus Christ Superstar”. Widziałeś? Ja nie. Więc coś w tym stylu, tylko bez tego całego hipisostwa, za to z masą nieznanych faktów. Dlatego poszedłem do tego producenta i…

Eros podniósł jedną z kartek.

- Akt czwarty, scena druga - przeczytał. - Wieczernik.

JEZUS: Robi się coraz niebezpieczniej, Magdaleno. I nie wiem, komu mogę ufać. Najchętniej zostawiłbym to wszystko i wyjechał gdzieś na parę dni. Ale z drugiej strony nie mam nikogo, komu mógłbym powierzyć interesy rodziny.

MAGDALENA (sięga ręką do jego szaty i powoli rozwiązuje mu pas): Nie myśl teraz o tym. Powinieneś odpocząć… I myślę, że znam sposób, żebyś się odprężył.

Zrzuca z siebie szaty. Jezus robi to samo… Mam czytać dalej? - Bóg miłości uśmiechnął się z drwiną. - Bo znalazłem już lepsze kawałki, a przejrzałem tylko pobieżnie.

Bachus stał z szeroko otwartymi ustami niezdolny wydobyć z siebie ani słowa. Wodził tylko wzrokiem od twarzy Erosa do trzymanej przez niego kartki. Tam i z powrotem.

Jego przyjaciel wstał, przeciągnął się i ruszył w stronę kuchni. Przechodząc kolo boga wina, poklepał go po ramieniu.

- Ty mówisz o tym szefowi.

* * *

Loki rozłożył ręce i zamknął oczy. Chłonął atmosferę.

Przed nim wielotysięczny tłum ludzi wykrzykiwał nazwę zespołu na przemian z tytułami utworów, które jeszcze powinien ich zdaniem zaśpiewać. Nie dbał o to, miał w planach jeszcze tylko jedną piosenkę, a potem zejdzie ze sceny. Mogą sobie krzyczeć.

Gitarzysta dał mu znać pojedynczym akordem, że powinni zaczynać. Skinął głową i otworzył oczy. Światła reflektorów, jeszcze przed chwilą tańczące na niebie, teraz znów skierowane były w niego. Oślepiały.

- Następny utwór dedykuję Jenny! - zawołał do mikrofonu. - To dla ciebie, moja piękna!

Rozbrzmiały gitary, a zaraz potem dołączyła do nich perkusja. Loki wyczekał właściwy moment, po czym zaczął śpiewać. Tłum zawył z zachwytu…

* * *

- To było bardzo miłe z twojej strony, Loki - powiedziała Jenny z uśmiechem, gdy wracali do domu. - Ale nie powinieneś więcej tego robić.

Kłamca spojrzał na nią z wyrazem niezrozumienia na twarzy.

- Tego? Znaczy czego?

- Nie powinieneś… patrz na drogę!… Naprawdę uważam, że nie powinieneś wchodzić w przebraniu za kulisy, terroryzować Micka Jaggera ani pod jego postacią śpiewać dla mnie na scenie jego piosenek.

- Nie podoba ci się, jak śpiewam? - Loki wyraźnie posmutniał.

- To nie o to chodzi. - Jenny westchnęła ciężko. - Ty po prostu oszukałeś tych wszystkich ludzi. Oni przyszli posłuchać jego, nie ciebie. I nieważne, że wyglądałeś jak on i że miałeś podobny głos. Oni przyszli dla niego, dla nich. Dla ich legendy.

Loki pokiwał głową, udając pokorę, zaraz jednak uśmiechnął się szeroko. Sięgnął do schowka na rękawiczki i wyciągnął z niego pudełeczko wykałaczek. Przez jakiś czas jechali w milczeniu.

- Swoją drogą, nie bardzo wiem - odezwała się po chwili Jenny - dlaczego zadedykowałeś mi właśnie tę piosenkę. Chciałeś dać mi coś do zrozumienia?

- Ależ skąd! - zaprzeczył gorliwie Kłamca, choć jego niegasnący uśmiech sugerował coś zupełnie przeciwnego. - Po prostu „Satisfaction” był ostatnim kawałkiem Stonesów, jaki znałem. Gdyby nie to…