Выбрать главу

Prawą dłonią chwycił gardło prostytutki, po czym z całej siły pchnął ją w stronę drzwi.

Dziewczyna przeleciała przez pokój i uderzyła plecami o ścianę.

Kłamca tymczasem doskoczył do swoich spodni. Wyciągnął z nich maleńką buteleczkę, odkorkował i chlusnął zawartością na twarz dziewczyny.

Ta wrzasnęła przeciągle, a jej ciałem targnęły drgawki. Potem nagle znieruchomiała… i rozpłynęła się w powietrzu.

* * *

- To nie tak, że się nie cieszę, Loki - powiedział Gabriel. - Naprawdę jestem zadowolony, że wypowiedziałeś walkę sukubom i dbasz o moralność ludzi o słabszej woli. Ale nie uważam, że musisz przez to sypiać z każdym z nich. Pracujesz dla nas i to trochę psuje nasz wizerunek.

Kłamca włożył do ust wykałaczkę i wzruszył ramionami.

- To jedyny sposób, by się upewnić, z kim mam do czynienia - stwierdził. - Myślisz, że mnie się to podoba? Że robię to dla przyjemności? Jestem teraz z Jenny i całkowicie spełniam się w tym związku.

Mówiąc to, przez cały czas patrzył Gabrielowi głęboko w oczy. Ani razu nie mrugnął, za to kilka razy zmienił kolor tęczówek. To dekoncentrowało wszystkich. Archanioł nie był wyjątkiem.

Kłamca uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni wykałaczkę.

- A teraz, skoro zapomnieliśmy już o tej sprawie, czy możesz powiedzieć mi, po co naprawdę tu przyszedłeś? Przecież nie żeby mnie pochwalić, co?

- Chciałem zapytać o postępy w sprawie Luigiego.

- Pytasz o naszego ukochanego fryzjera, który do niedawna przewodniczył grupie przestępczej handlującej organami świętych? - upewnił się Loki. - Tego, który podawał się za filistyńskiego demona, nie mając pojęcia, że ów był kobietą? Niech pomyślę… Nie, żadnych postępów.

Gabriel wyprostował się i rozłożył skrzydła. Natychmiast otoczyła go jasność.

- To poważna sprawa, Kłamco - powiedział stanowczym głosem, zarezerwowanym dla zwiastowań i oficjalnych poselstw. - I nie wolno ci jej lekceważyć. Przypominam ci, że święci zapracowali sobie na swoje tytuły. Należy im się z naszej strony gwarancja, że będą mieli przynajmniej spokój.

- Dobra, dobra, bez nerwów! - Loki machnął ręką. - Odkąd przejąłeś tę sprawę, pieklisz się, jakby to była co najmniej apokalipsa. Zapewniam cię, że wyjaśniłem wszystko chłopakom i nie ustają w poszukiwaniach tego typka. Naprawdę mocno się zaangażowali. Prawie nie sypiają przez tę sprawę.

- To mimo wszystko za mało - westchnął Gabriel, powoli wracając do swojej normalnej postaci. Złożył skrzydła i wspiął się na parapet. - Święci zaczynają szemrać, mówić coś o nieudolności…

- Nic nie poradzę. - Wzruszył ramionami Kłamca. - Czasem zdarza się zastój i… Zresztą idź, zapytaj Jeffersona, może on coś…

- Właśnie od niego wracam - archanioł wszedł mu w zdanie. - I owszem, miał pewien pomysł, ale jego wykonanie wymagałoby od niego opuszczenia dzielnicy, a w tym miesiącu mają tam jakiś festyn i alkohol wręcz płynie ulicami. Dlatego przyleciałem po ciebie, żebyś mi pomógł… Tak więc zbieraj się.

- Jaki pomysł? - chciał wiedzieć Loki. Lata, jakie spędził na służbie u aniołów, nauczyły go, że im mniej mówią mu o sprawie, tym mniej jest ona przyjemna.

- Dowiesz się, jak będziemy na miejscu - powiedział Gabriel, ucinając dalsze dyskusje.

Kłamca westchnął ciężko i sprawdził, czy pistolet dobrze siedzi w kaburze. Ostatecznie doszedł do wniosku, że lepiej pozostać przy jednym, bo dwa strasznie dużo ważyły, a poza tym wypychały marynarkę.

Podszedł do okna i pozwolił chwycić się archaniołowi pod pachy.

- Gdybym miał własne skrzydła… - zaczął, ale pęd powietrza sprawił, że umilkł w pół słowa. Wylecieli za okno.

Noc zapowiadała się bezsenna.

Bratysława

Słowacja

Bachus był niby spokojny, ale jego oczy pałały rządzą mordu. Nie odrywając wzroku od stojącego nad nim kelnera, powoli odstawił kieliszek i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyciągnął z niej gruby plik banknotów spięty srebrną klamrą.

- To są pieniądze, jakie planowałem przeznaczyć dziś na napiwek - powiedział, kładąc na blacie sześćdziesiąt euro w pięciu dziesiątkach. Odczekał chwilę, po czym zabrał z powrotem jeden banknot. - Tyle kosztował cię brudny kieliszek. Tyle wino… - sięgnął po drugiego dziesiątaka - …które miast chilijskim Sauvignon Blanc okazało się dwuletnim niemieckim Rieslingiem. I w końcu tyle… - trzeci banknot wrócił na swoje miejsce w pliku - płacisz za opryskliwość. Zrozumiałeś lekcję?

Kelner, wysoki chłopak o śniadej cerze i wyżelowanych włosach, wzruszył ramionami, po czym bez słowa zwinął ze stołu pozostałe trzydzieści euro. Nie patrząc więcej na Bachusa, odszedł w stronę kuchni.

Bóg wina pokręcił głową z dezaprobatą i odchylił się w wiklinowym fotelu. Westchnął głęboko.

- Ciężki przypadek - powiedział do siedzącego naprzeciw Erosa. - Ale mam nadzieję, że czegoś go to nauczyło.

Jego towarzysz uśmiechnął się z drwiną.

- Myślę, że zapamięta sobie ten dzień na długo - stwierdził. - Wiesz, że nie jesteśmy już w Paryżu?

- Co z tego? - nie zrozumiał Bachus.

- To, że tu, na cholernej Słowacji, mają świetny dzień, gdy trafi im się klient, który zamówi za trzydzieści euro - wyjaśnił bóg miłości, nie kryjąc rozbawienia. - O napiwku tej wysokości nikt nawet nie marzy. Uczyniłeś chłopaka legendą wśród tutejszych kelnerów… I pomyśleć, że chciałeś go ukarać!

Bachus zaczerpnął tchu, by odpowiedzieć, ale po chwili, w trakcie której nie przyszła mu do głowy żadna cięta riposta, wypuścił powietrze.

Eros pokręcił głową i zabrał się za stojący przed nim smażony ser z frytkami, który z całą pewnością nie był ciepły już nawet wtedy, gdy lądował na stole.

Siedzieli w Bratysławie drugi dzień, ale tak naprawdę po raz pierwszy jedli większy posiłek. A już na pewno pierwszy wspólny. Zaraz po opuszczeniu samolotu rozdzielili się bowiem, by szybciej sprawdzić wszystkie otrzymane adresy, kontakty i możliwe kryjówki Luigiego. W Paryżu zapewniono ich, że tu na pewno go znajdą, ale dostali tylko kolejną porcję adresów i potencjalnych znajomych. Po samym fryzjerze nadal nie było śladu. Jakby zapadł się pod ziemię.

To Bachus wybrał tę restaurację. Powiedział, że nie potrafi myśleć na głodnego, a w miłej atmosferze, z pełnym brzuchem i kieliszkiem dobrego wina z całą pewnością wpadnie na pomysł, co robić dalej. Trudno powiedzieć, dlaczego wybrał akurat lokal „Lutecja”. Może dał się skusić kolumnom przy wejściu, zgrabnemu kamiennemu szyldowi albo starym beczkom ustawionym wzdłuż fasady budynku. Wszystko to wyglądało zachęcająco. Aż do teraz.

Na dodatek - pomyślał bóg wina - znowu wyszedłem na idiotę.

- Jeśli nie znajdziemy nic do jutra, przyjdzie nam zawiadomić szefa - powiedział, zmieniając temat. Wiedział doskonale, że jeżeli jest coś, co może powstrzymać Erosa od złośliwych docinków, to właśnie rozmowa na temat pracy. - A przyznam szczerze, że z tego, co mamy teraz, to nie jestem nawet w stanie wydumać, gdzie powinniśmy dalej lecieć. Loki nie będzie zadowolony.

Eros wzruszył ramionami.

- Są rzeczy, na które nic nie poradzisz - stwierdził. - Facet zdaje sobie sprawę, przed kim ucieka, i nie jest głupi… Jak na człowieka, znaczy.

Bachus przez chwilę wpatrywał się w kieliszek, by zmienić gatunek trunku i dokonać w nim niezbędnych procesów fermentacji właściwych dla rocznika dwudziestego szóstego. Z całego stulecia ten jakoś najbardziej mu smakował.

W końcu zadowolony z efektu podniósł kieliszek do góry, jakby wznosząc toast. Upił odrobinę i skrzywił się z niesmakiem.

- To jednak nadal nie załatwia sprawy brudnego szkła - powiedział. - Ohyda! Zobacz, tu nawet…

Nie dokończył, bo nagle ktoś potrącił jego krzesło. Bachus szarpnął się, łapiąc równowagę i przy okazji wylewając na siebie zawartość kieliszka. Zaklął pod nosem.

- Tak bardzo mi przykro - rozległ się za jego plecami kobiecy głos mówiący po angielsku i zaraz potem smukła dłoń podała mu chusteczkę. - Proszę, niech się pan powyciera, ja tak bardzo… ja nie chciałam i teraz…

Pachniała słodko - wanilią z lekką domieszką pomarańczy. Zbyt słodko, zdaniem Bachusa, który przedkładał kwaśną woń wina nad wszelkie perfumy. Ale w jej zapachu było coś jeszcze, coś dziwnie ostrego, jak imbir albo…

Bóg opilstwa odwrócił głowę… i zamarł. Tuż obok niego stała bowiem najpiękniejsza kobieta na świecie.

Była doskonała. Miała ciemnoniebieskie oczy, twarz o idealnych rysach, z wyraźnymi kośćmi policzkowymi i pełne, naturalnie czerwone usta. Rozpuszczone blond włosy opadały jej na odkryte ramiona.

Ubrana była w kwiecistą sukienkę z dużym dekoltem, sięgającą nie dalej jak do pół uda.

Bachus zmuszał się, by patrzeć jej w twarz. Jego wzrok przypominał piłeczkę na sznurku - sam zjeżdżał w dół i trzeba było sporego wysiłku woli, żeby go podciągnąć.

- Nic się nie stało - powiedział. - Niech się pani nie przejmuje. To tylko białe wino. Nie zostawi nawet śladu.

Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco.

- Naprawdę bardzo mi przykro - wyszeptała, powoli cofając się w stronę baru.

Gruby bóg chciał ją zatrzymać, ale ona wyglądała na naprawdę zażenowaną sytuacją i wolała jak najszybciej zniknąć mu z oczu.

Wzruszył ramionami i odwrócił się do stolika. Westchnął ciężko.

- Możesz ją mieć dziś w nocy, jeśli chcesz - rzucił z rozbawieniem Eros.

Jego towarzysz wyprostował się gwałtownie i przyłożył palec do ust.

- Zamknij się, może cię usłyszeć - wycedził. - I nie potrzebuję twojej pomocy. Jeśli będę chciał…

Eros parsknął.

- Przyjacielu, kiedy ostatni raz patrzyłeś w lustro, co? - zapytał, poprawiając marynarkę. - Bez obrazy, ale gdyby ziemniaki miały bogów, wyglądaliby jak ty. Mały, gruby, kanciasty i…

- Zrozumiałem! - warknął Bachus. Przez chwilę wpatrywał się z wściekłością w Erosa, po czym szybkim ruchem podniósł kieliszek, dopił resztkę wina i energicznie odstawił go na stół. - Nie wierzysz, że mi się uda? Więc patrz… Tylko się nie wtrącaj.

Bóg miłości uniósł ręce i zrobił niewinną minę. Zaraz potem kolejny raz parsknął śmiechem.

- Zatem bierz ją, tygrysie! - zadrwił. - Pokaż, na co cię stać.