Выбрать главу

Mężczyźni w piaskowych mundurach, jak jeden błękitnoocy blondyni, równym krokiem pokonali odległość dzielącą ich od sklepu i ustawili się w półkolu wokół siedzącego na schodach weterana. Malcolm zauważył, że dwóch z nich ma na ramionach sporych rozmiarów torby.

Ten, który w kolumnie szedł na przedzie, a obecnie znajdował się dokładnie na wprost Indianina, uśmiechnął się paskudnie.

- Jesteś śmieciem, wiesz? - powiedział tonem, jakiego mógłby użyć uprzejmy nauczyciel wobec mniej zdolnego ucznia. - I samą swoją obecnością kpisz sobie z ideałów Południa. I z planów białej rasy wobec zagospodarowania tego świata. Bo my mamy plany, wiesz? Całkiem niezłe. I nie ma tam miejsca dla takich jak ty.

Nie odrywając wzroku od weterana, wyciągnął do tyłu rękę, a jeden z jego towarzyszy zaraz sięgnął do torby i podał mu butelkę z czaszką na etykiecie. Prowodyr odkorkował i wylał zawartość na Indianina. Wokół rozniósł się zapach benzyny.

I to chyba skłoniło Malcolma do działania.

Poderwał się gwałtownie, odpychając pochylonego nad nim napastnika. Gdy nazista upadł, Blackraven rzucił się do przodu, chcąc przerwać otaczające go półkole. Niestety, na to nie starczyło mu już sił. Bojówkarze, z których żaden nie należał do ułomków, błyskawicznie rzucili się ku niemu, na powrót pchając go na schody. Jeden nawet w swej gorliwości poczęstował Indianina kilkoma kopniakami. Ten przywarł twarzą do stopni, drżąc z bólu i strachu.

Napastnicy pomogli wstać swemu przywódcy i doprowadzić ubranie do porządku. Twarz pierwszego spośród nazistów wykrzywiał grymas wściekłości. Z kieszeni wyciągnął zapalniczkę zippo. Odpalił…

- O, jak miło - rozległo się za jego plecami. - Właśnie o ogień chciałem zapytać.

Prowodyr jak i pozostali odwrócili się niemal równocześnie. Kawałek za nimi stał mężczyzna o długich, rozpuszczonych blond włosach i w sięgającym ziemi brązowym płaszczu. Pod nim miał sprane dżinsy i flanelową koszulę, a pod szyją zawiązaną szarą apaszkę. Na pierwszy rzut oka wyglądał, jakby właśnie uciekł z planu jakiegoś westernu. Wrażenie pogłębiał skręcony naprędce papieros wciśnięty niedbale w kącik ust.

Przywódca nazistów uniósł rękę, by słońce nie przeszkadzało mu w oględzinach przybysza. Czuł się niepewnie, bo widział wyraźnie, że przybysz był biały. A to wykluczało zastosowanie pewnych radykalnych środków. Rasa Panów i tak nie była dość liczna.

- Kim jesteś? - zapytał, wciąż wznosząc ku niebu zapaloną zapalniczkę.

- Powiedzmy, że znam tego na schodach - odparł przybysz, uśmiechając się lekko.

- Jesteś kumplem Indiańca? - zdziwił się pierwszy nazista.

Długowłosy pokręcił głową.

- Nie tego - odparł, po czym, nie przestając się uśmiechać, zaintonował: - Przybądź na świat, o Eraamelu. W imię tych, którzy rządzą na niebiosach, udzielam ci azylu. Przybądź i broń tego, co twoje.

Naziści wpatrywali się w przybysza ze zdumieniem, nic jednak nie mówili. Zwłaszcza że ten wcale nie patrzył na nich. Spoglądał jakby przez nich, w głąb. Po chwili w powietrzu poczuli intensywną woń siarki, a uśmiech na twarzy długowłosego poszerzył się.

- Witaj, Łajzaszu - powiedział.

Odpowiedział mu dziwny bulgot.

- Widzisz zippo? Najpierw zippo…

Prowodyr zadrżał, a to, co zdarzyło się później, sprawiło, że na długie tygodnie mógł zapomnieć o bezbolesnym siadaniu.

* * *

Z początku Michałowi wcale nie podobał się pomysł Lokiego, by Łajzasz załatwił wszystko sam. Uwalnianie demona, nawet tak słabego i zrezygnowanego jak Eraamel, nie wydawało mu się czymś właściwym. Ale z drugiej strony litość wobec takiego plugastwa też nie, a jednak wszyscy się na nią zdobyli. Poza tym zabawa, jaką zafundował demon nazistom z Illinois, warta była chwili wątpliwości.

- To obrzydliwość - stwierdził archanioł, gdy Loki dołączył do niego na dachu.

- Tak - zgodził się Kłamca. - I to samo mówił chyba kiedyś święty Paweł. Ale cóż innego mógł im zaproponować homoseksualny demon pożądania?

- Wzbudzają zgorszenie.

- Aha! - Loki wskazał kobietę stojącą w drzwiach zakładu fryzjerskiego. - A tamta to nawet robi zdjęcia, tak jest zgorszona. Nie ma co, niezłe przedstawienie.

Michał chciał jeszcze coś dodać, ale nagle chwycił rękami głowę i odgiął się do tyłu z głośnym jękiem. Padł na kolana i wciąż przyciskając pięści do skroni, dyszał ciężko.

- Co ci jest? - zaniepokoił się Loki.

- Mocny sygnał - wycedził archanioł. - Ale jakby przechodził przez jakąś barierę. Coś jak wołanie z piekła.

- Jakie wołanie? O czym ty mówisz?

- Jenny nie żyje. I jest w ogromnym niebezpieczeństwie.

* * *

Nie miała pojęcia, jak długo biegła. W płucach czuła ogień, każdy oddech był niczym połykanie szklanego pyłu, a kamień w bucie z każdym krokiem coraz głębiej wwiercał się jej w stopę. Mimo to nie zwalniała. Nie mogła. Zdążyła się już przekonać, że ściskający jej dłoń McCarthy nie zamierza dać jej odpuścić. Każde potknięcie kończyło się kilkoma metrami sunięcia kolanami po ściółce, zanim na powrót mogła wstać i złapać rytm biegu.

Na szczęście w chwili gdy zaczęło się to szaleństwo, oboje byli najdalej od parkingu. Inni mieli mniej szczęścia. Dla nich każdy upadek był końcem gry. Dogrywek nie przewidziano.

Jenny słyszała krzyki, ale nie oglądała się za siebie. Ziemia wciąż drżała pod jej stopami, odgłos walących się pni wydawał się być z każdą chwilą coraz bliższy, głośniejszy, ale dziewczyna wiedziała już, że nie biegnie na darmo. Jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi kończył się bowiem tunel lasu, a zaczynała jasna polanka. Tam będą bezpieczni.

McCarthy też wyraźnie poczuł się pewniej. Po raz pierwszy spojrzał na Jenny. Uśmiechnął się, po czym gwałtownie przyspieszył. Z trudem znalazła w sobie dość sił, by dotrzymać mu kroku.

W chwili gdy znaleźli się na polanie, huk upadających drzew z miejsca ucichł. Ziemia przestała drżeć i jedynie zwalone pnie ukryte w mroku ścieżki przypominały o całym zajściu.

Dziewczyna zatrzymała się, ciężko dysząc. Długo stała pochylona, czekając, aż jej oddech wróci do normy. Gdy była już pewna, że się udało, podniosła głowę… zbyt szybko. Zawirowało jej przed oczami, a potem poleciała na bok, wprost w rosnące przy drodze krzaki.

* * *

Gdy się ocknęła, na polanie panował już półmrok. Ktoś leżał obok, sapiąc jej w szyję. Przez jedną krótką chwilę była pewna, że to Jeff, ale oddech, który czuła, z pewnością nie był oazą miętowej świeżości, do jakiej przyzwyczaił ją jej chłopak. Poruszyła się gwałtownie i zobaczyła, że obok niej leży McCarthy. Brodą prawie dotykał jej ramienia.

Jenny podniosła się i zerknęła w stronę ścieżki. Pogrążone w mroku zwalone pnie nie pozostawiały wątpliwości, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. A Jeff z całą pewnością nie żył.

Poczuła, że powinna tam wrócić, odnaleźć go, a raczej to, co z niego zostało, i… no właśnie, co? Nie miała pojęcia. Czuła się tak skołowana!

Archaniele - pomyślała - dlaczego nie odpowiedziałeś? Gdzie jesteś?