Выбрать главу

Ależ podobna do matki, pomyślał LeGrand, biorąc trofeum i obejmując córkę.

– Dziękuję, Katie, ale to ty, a nie ja napracowałaś się, by pokazać Valiantowi, kto tu rządzi – odparł z uśmiechem. – Pochwalę się zdobytą przez ciebie nagrodą w agencji, a potem wróci ona do twojej gablotki.

Duma mieszała się w nim z poczuciem winy. Owszem, finansował jazdy konne Katherine, ale na zawody jeździeckie przyjechał pierwszy raz od lat. Podszedł do nich fotograf z miejscowego klubu towarzyskiego. Ustawiając się z córką i koniem do zdjęcia, LeGrand żałował, że na tej rodzinnej fotografii zabraknie jego zmarłej żony.

Katie odprowadziła Vala do stajni, a LeGrand ruszył przez parcours, gawędząc ze swoją mało urodziwą, lecz nadzwyczaj inteligentną asystentką Hester Leonard. Prasa porównywała go czasem do bezbrodego Lincolna, zarówno z racji podobieństwa do szesnastego prezydenta Stanów Zjednoczonych, jak i uczciwości. Był wysoki i niezbyt przystojny, ale jego grube rysy świadczyły o silnym charakterze. Stojąc na czele największej organizacji wywiadowczej na świecie, zdobył sobie opinię człowieka prawego i w innych czasach, gdy radio i telewizja nie odgrywały takiej roli, uchodziłby za poważnego kandydata do prezydentury.

Zadzwonił telefon komórkowy Hester Leonard. Przytknęła go do ucha.

– Panie dyrektorze – powiedziała z wahaniem – dzwonią z Langley.

LeGrand spojrzał groźnie i nawet nie sięgnął po telefon.

– Przecież prosiłem, żeby nie przeszkadzano mi przez dwie godziny, kiedy tu będę! – mruknął. – Chyba że zajdzie coś szczególnie istotnego.

– Dzwoni John Rowland, mówi, że w niezwykle ważnej sprawie.

– Rowland? A, w takim razie… – LeGrand wziął telefon. – Cześć, John – powiedział, rozchmurzając się. – Nie musisz przepraszać. Zadzwoniłeś w porę, żeby usłyszeć dobre wieści. Katie wygrała w tutejszym klubie konkurs jazdy w stylu angielskim… Dziękuję. Ale jaka to pilna sprawa każe ci zakłócić najważniejszą być może chwilę w jej życiu? – Nastroszył brwi. – Nie, nie słyszałem… Tak, oczywiście… Zaczekaj w moim biurze.

LeGrand oddał telefon asystentce, przyjrzał się nagrodzie córki i potrząsnął głową.

– Niech pani wezwie samochód – powiedział. – Natychmiast wracamy do Langley. A potem niech pani zadzwoni do mojego biura i powie, żeby spełnili wszystkie życzenia Johna Rowlanda. Muszę pożegnać się z córką i zrekompensować jej zawód. A niech to, pewnie będę musiał kupić jej jeszcze jednego konia – dodał i pocwałował przeprosić córkę.

Dwadzieścia minut później czarna limuzyna zatrzymała się z piskiem przed siedzibą CIA. LeGrand wysiadł i drugimi krokami przemierzył hol. Przy drzwiach czekał asystent. LeGrand wyrwał mu z ręki teczkę z aktami i w windzie przejrzał jej zawartość. Chwilę potem wszedł do swojego biura. Czekał już tam na niego John Rowland, któremu towarzyszył zdenerwowany młody, analityk Browning.

Rowland i dyrektor CIA uścisnęli sobie dłonie jak starzy przyjaciele. Przed laty pracowali w agencji na tym samym szczeblu. LeGrand miał wielkie ambicje i wspiął się na sam szczyt drabiny. Rowlandowi wystarczało zajmowane stanowisko i pozycja opiekuna młodych analityków, rozpoczynających karierę. LeGrand ufał mu ślepo, gdyż John już nieraz uchronił go przed wdepnięciem w łajno.

– Przeczytałem ten materiał z bazy danych – rzekł. – Co o tym sądzisz?

Rowland szybko zreferował sytuację.

– Nie można tego zatrzymać? – spytał LeGrand.

– Uruchomiono procedurę. Zostanie zrealizowana do końca.

– Cholera! Posypią się głowy. Kto jest celem?

Rowland podał dyrektorowi kartkę. LeGrand odczytał nazwisko i zbladł.

– Skontaktuj się ze tajnymi służbami – polecił. – Zawiadom ich, że dowiedzieliśmy się właśnie o przygotowywanym zamachu na życie przewodniczącego Izby Reprezentantów. Trzeba mu natychmiast przydzielić ochronę. Mój Boże! Jak mogło do tego dojść?

– Zebranie wszystkich szczegółów wymaga czasu – odparł Rowland. -Wiemy tylko, że tę procedurę uruchomiły pytania, które napłynęły do banku danych wywiadu z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych.

– Z NUMA?! – zawołał gromkim głosem LeGrand i wielką pięścią trzasnął w biurko z taką siłą, że pióro wyskoczyło z obsadki. – Połącz mnie z Jamesem Sandeckerem! – zawołał do najbliżej stojącego asystenta.

24

– Za jakieś dwadzieścia minut dolecimy do Albany – poinformował Buzz Martin.

Austin wyjrzał przez okno dwusilnikowego pipera seneki. Widoczność była równie wspaniała jak wówczas, gdy wylecieli z Baltimore. Mógł odczytać nazwy statków, którymi usiany był górny bieg Hudsonu.

– Jeszcze raz dziękuję za podwiezienie – powiedział. – Zwykle na takie majówki zabiera mnie mój partner, Joe Zavala, ale jeszcze nie wrócił z Kalifornii.

– No, to ja powinienem panu podziękować – odrzekł Martin. – Dotarłby tu pan i beze mnie.

– Chcę żeby rozpoznał pan ojca.

Martin zerknął na pasmo gór Catskill na zachodzie.

– Nie jestem pewien, czy rozpoznam go po tylu latach. Dawno go nie widziałem. Mógł się bardzo zmienić. – Jego twarz spochmurniała. – Od chwili gdy pan zadzwonił i poprosił mnie, bym z panem poleciał, myślę o tym, co mu powiem. Nie wiem, czy go przytulić, czy mu przyłożyć.

– Na początek może pan uścisnąć mu dłoń. Spotkania z dawno utraconym ojcem nie zaczyna się od haka w szczękę.

Martin zaśmiał się.

– Tak, ma pan całkowitą rację – przyznał. – Ale i tak jestem na niego zły. Chcę usłyszeć, dlaczego nas zostawił i ukrywał się przez te wszystkie lata, każąc nam myśleć, że nie żyje. Dobrze, że mama tego nie doczekała. Zadręczyłaby się myślą, że wyszła powtórnie za mąż za życia pierwszego męża. Cholera – dodał, załamującym się głosem – mam nadzieję, że go nie zwymyślam.

Włączył mikrofon i poprosił wieżę kontroli lotów o instrukcje do lądowania. Wkrótce znaleźli się na ziemi.

W wypożyczalni samochodów nie było kolejki i niebawem wyjechali z miasta pathfinderem z napędem na cztery koła. Drogą 88, wiodącą wśród pasm wzgórz i małych farm, Austin pomknął na południowy zachód w stronę Binghampton. Po mniej więcej godzinie opuścił autostradę i pojechał na północ, docierając do Cooperstown, sielskiej mieściny, której główna ulica wyglądała jak dekoracja z filmu Franka Capry. Z Cooperstown skierowali się na zachód dwukierunkową wiejską drogą. Była to kraina Skórzanej Pończochy Jamesa Fenimore’a Coopera i Austin bez trudu przywołał w wyobraźni obraz Sokolego Oka i jego indiańskich towarzyszy, przekradających się leśnymi dolinami. Coraz rzadziej natrafiali na osady i domy. W tym regionie było więcej krów niż ludzi.

Nawet mapa niewiele im pomogła. Austin zatrzymał się przy sklepie na stacji benzynowej, a Buzz zajrzał do środka, żeby się rozpytać. Wyszedł stamtąd mocno ożywiony.

– Staruszek z tego sklepu mówi, że zna Bucky’ego Martina od lat – oznajmił. – Powiada, że to miły gość, tyle że odludek. Trzeba jechać tą drogą i kilometr dalej skręci w lewo. Farma jest około ośmiu kilometrów stąd.

Szosa zwęziła się, a po jej tłuczniowo-smołowej nawierzchni pozostało nieledwie wspomnienie i wyboje. Mijając farmy w gęstym lesie o mały włos nie przegapili bocznej gruntowej drogi, znikającej w zagajniku. O jej istnieniu świadczyła jedynie aluminiowa skrzynka pocztowa bez nazwiska i numeru. Skręcili i pojechali przez lasek. W końcu drzewa ustąpiły miejsca pastwiskom, na których pasły się stadka krów. Kilometr dalej ujrzeli gospodarstwo.

W dużym piętrowym budynku mogły z powodzeniem mieszkać trzy pokolenia. Ozdobne okna i witraże świadczyły o zamożności właściciela. Od frontu dom miał werandę. Za nim znajdowała się stodoła, stajnia i silos. Na podwórzu stał stosunkowo nowy pikap.