Выбрать главу

– To ten rów – wyjaśniła cicho Francesca. – Nie możemy rozmawiać. Jesteśmy zaledwie pół metra pod ziemią, a Chulo mają świetny słuch.

Z pomocą prymitywnej zapalniczki, takiej samej, jaką miał przy sobie przyrodni brat Tessy, zapaliła kaganek i ruszyli dalej. Posuwali się wolno, ale po kwadransie tunel się skończył. Łopatką wyjętą z worka Francesca zaczęła walić w ślepą ścianę, a kiedy rozległ się głuchy odgłos, dała znak Paulowi, by przysunął się bliżej.

– Znów potrzeba pańskiej krzepy, doktorze – powiedziała. – Niech pan otworzy ten właz. Nad rzeką pewnie nikogo nie ma, ale proszę to zrobić ostrożnie.

Paul przystawił ramię do deski, zebrał się w sobie, pchnął i powoli zwiększając napór poczuł, że właz ustępuje. Naparł mocniej. Okrągła pokrywa odsunęła się o kilka centymetrów. Paul zerknął przez szczelinę jednym okiem i zobaczył wodę. Pchnął jeszcze raz i usunął przeszkodę.

Wylot rowu znajdował się w porośniętej trawą nadrzecznej skarpie. Paul prześliznął się przez otwór i pomógł wygramolić się kobietom. Wyjście z zimnego, ciemnego tunelu na gorące słońce okazało się takim wstrząsem, że mrużyli oczy jak krety. Paul zamknął właz. Kiedy zamaskowały otwór, podczołgał się na szczyt skarpy i wyjrzał przez jej krawędź.

Niedaleko znajdowała się makabrycznie udekorowana palisada, pod którą właśnie przeszli. Za nią wzbijały się wysoko w górę kłęby czarnego dymu i słychać było odgłosy przypominające świergot stada dzikich ptaków. Paul ześliznął się w dół.

– Cieszą się, że będą mieli królewską pieczeń. A pani nie wierzyła w swój talent do podpalania – powiedział do Franceski.

Francesca dała im znak, by ruszyli za nią brzegiem rzeki. Skuleni, pod osłoną skarpy po kilku minutach dotarli do stojących tu piróg. Dwie odciągnęli na bok. Paul chciał resztę zatopić, ale trudno było uszkodzić ich solidne kadłuby.

– Przydałaby się piła mechaniczna albo choćby siekiera – powiedział.

Francesca sięgnęła do worka i wyjęła zakryty garnek. Płaskim kamieniem z rzeki rozsmarowała na pirogach znajdującą się w nim ciemno żółtą substancję i podpaliła. Drewno zaczęło się tlić.

– Ogień grecki – wyjaśniła. – To mieszanka żywic miejscowych drzew. O temperaturze spalania wyższej od napalmu. Próba jej połączenia z wodą jedynie podsyca pożar.

Zdumieni Troutowie patrzyli, jak płomienie obejmują kadłuby. Wiedzieli, że po odkryciu zniszczonych łodzi, tubylcy popędzą teraz ścieżką wzdłuż rzeki.

Popłynęli parami – lepiej wiosłujący ze słabszymi. Gamay z Franceską jedną pirogą, Paul z Tessą drugą. Po godzinie dobili do brzegu, napili się wody i odpocząwszy pięć minut ruszyli dalej. Płynęli pod prąd, więc od wioseł porobiły im się pęcherze na dłoniach. Ból znieczulili maścią leczniczą z cudownego worka Franceski. Wiosłowali uparcie, żeby przed zapadnięciem ciemności znaleźć się jak najdalej od wioski.

Ale mrok zapadł zbyt prędko, co utrudniło im, a w końcu uniemożliwiło żeglugę. Pirogi zaplątywały się w zielsku i wpadały na piaszczyste łachy. Również walka z tymi przeszkodami bardzo ich wyczerpała, poniechali dalszych prób, podpłynęli bliżej brzegu i posilili się suszonym mięsem i owocami. Zasnąć też im się nie udało z braku miejsca na pirogach i z radością powitali szary świt.

Skostniali, z zapuchniętymi oczami wyruszyli w drogę, popędzani odgłosem bębnów, który kazał im zapomnieć o bólu i dolegliwościach. Złowieszcze dudnienie zdawało się docierać zewsząd, niosąc się echem przez dżunglę.

Łodzie sunęły przez kurtynę mgieł wstających nad wodą. Wprawdzie ta naturalna zasłona dymna skrywała zbiegów przez oczami Chulo, ale musieli płynąć wolno, by omijać przeszkody. Żar wschodzącego słońca przemienił opary w przezroczystą mgiełkę. Znów widząc przed sobą rzekę, zaczęli wiosłować jak szaleni. Dudnienie bębnów ucichło, ale nie ośmielili się zatrzymać i płynęli przez następną godzinę. A wkrótce potem usłyszeli inny dźwięk.

– Posłuchajcie – powiedziała Gamay, nadstawiając uszu.

Z daleka dobiegł ich cichy szum, tak jakby przez dżunglę pędził pociąg.

Bardzo poważna od chwili opuszczenia wioski Francesca uśmiechnęła się.

– Ręka Boga przyzywa – powiedziała.

Podniesieni na duchu, zapominając o zmęczeniu, głodzie i zdrętwiałych pośladkach, ponownie przyłożyli się do wioseł. Wzmagający się szum nie zagłuszył jednak innego dźwięku – furkotu, z jakim zrywa się do lotu rzeczny ptak, i mocnego stuknięcia, które nastąpiło chwilę potem.

Paul z niedowierzaniem spuścił wzrok. W burcie pirogi tkwiła blisko metrowa strzała. Kilkadziesiąt centymetrów wyżej, a przebiłaby mu klatkę piersiową. Spojrzał w stronę brzegu. Pośród drzew migały niebiesko-białe sylwetki pędzących Indian. Powietrze rozdarł ich zawodzący śpiew wojenny.

– Atakują nas! – krzyknął niepotrzebnie Paul.

Wśród gradu strzał Gamay i Francesca pochyliły się nisko nad wiosłami i piroga odpłynęła poza zasięg łuków.

Ale prześladowcy niebawem dogonili pirogi, szybko podążając ścieżką nad rzeką. W pewnym miejscu szlak skręcił do lasu i teraz, aby strzelać, Indianie musieli się przedzierać przez gęste zarośla. Za każdym razem łodzie umykały poza zasięg strzał. Nawet nowoczesne łuki, które dopomogła im skonstruować Francesca, nie na wiele się zdały.

Nie ulegało wątpliwości, że w tej grze w kotka i myszkę niebawem górę wezmą myśliwi. Uciekinierzy wiosłowali coraz wolniej, nierówno. Gdy zdawało się, że nie ma już dla nich ratunku, nagle rzeka się skończyła i wpłynęli na jezioro. Na chwilę przestali wiosłować, by zorientować się w sytuacji. Postanowili jak najszybciej dotrzeć do ujścia głównej rzeki, gdzie nieprzebyta dżungla z obu stron uchroni ich od strzał Chulo.

Pokrzepieni nadzieją, wzięli się do wioseł z nową energią, trzymając się środka jeziora. Huk tysięcy ton wody spadającej w dół pięcioma kaskadami był niewyobrażalny. Wiosłujący ledwo widzieli się we mgle. Paul powiedział sobie, że jednak nie chciałby budować tutaj hotelu. Wreszcie wypłynęli z chmury wodnego pyłu na otwarte jezioro. Przyglądając się gęstej ścianie dżungli, szukali ujścia rzeki.

– Jest tam, przy tym rozstępie pomiędzy drzewami. – Płynąca w pierwszej pirodze Gamay wskazała wiosłem w stronę brzegu. – O, cholera!

Z rzeki wypłynęły trzy niebiesko-białe pirogi.

– Myśliwi – powiedziała Francesca, mrużąc oczy w blaskach odbitego słońca. – Nie było ich w wiosce, więc nie wiedząc naszej ucieczce. Dla nich pozostaję królową. Spróbuję ich zwieść. Płyńmy tam.

Indianie w pirogach nie okazali wrogości, a dwóch nawet pomachało im rękami. Nagle jednak z brzegu doleciały okrzyki ludzi Alaryka. Wołali coś i przyzywali współplemieńców gestami. Płynący pirogami zawahali się, a potem, w reakcji na coraz głośniejsze ponaglenia, skierowali się w stronę lądu. Ledwo łodzie dotknęły brzegu, miejsce myśliwych zajęli ścigający.

Uciekający wykorzystali krótką przerwę w pościgu, wiosłując szaleńczo w stronę rzeki, ale prześladowcy szybko zaczęli ich doganiać, płynąc na skróty.

– Nie zdołamy dopłynąć! – zawołała Gamay. – Odetną nam drogę.

– Może uda nam się zgubić ich w tej mgle – odparł Paul.

Gamay i płynący tuż za nią Paul z Tessą zawrócili pirogi i skierowali je w stronę wodospadu. Im bliżej niego, tym bardziej sfalowana była woda. Zawzięty pościg trwał. Dzięki sile i wioślarskim umiejętnością Indianie szybko zmniejszali dystans. Majaczące we mgle kaskady były wprawdzie niedaleko, lecz kiedy zbiegów spowił wodny opar, zrozumieli, że jeżeli zbliżą się do nich jeszcze bardziej, zginą pod rwącymi strumieniami.