Выбрать главу

– Przydałaby się któraś z pani sztuczek! – zawołał Paul do Franceski, przekrzykując łoskot.

Jednak ona tylko pokręciła głową.

– Ja coś mam! – Tessa podała mu worek, który leżał między jej kolanami.

Paul wsadził rękę do środka i wyciągnął duży pistolet.

– Skąd to? – spytał zdumiony.

– Należał do Dietera.

Paul zerknął przez ramię na wytrwale goniące ich pirogi, a potem na wodospad. Cóż z tego, że Francesca nie chciała, by jej byłych poddanych spotkała krzywda, skoro nie mieli innego wyboru. W ich stronę, leciały strzały.

Ponownie sięgnął do worka, szukając dodatkowych naboi, i znalazł telefon satelitarny GlobalStar. Dieter z pewnością kontaktował się przez niego z nabywcami. Paul przez chwilę wpatrywał się w aparat, zanim dotarło do niego, co znalazł. Krzyknął z radości.

Podpłynęła do niego Gamay.

– Działa? – spytała na widok telefonu.

Paul nacisnął guzik. Zapaliło się światełko. Telefon działał.

– A dopiero niespodzianka! Spróbuj – powiedział, wręczając telefon żonie – a ja postaram się ich odstraszyć.

Gamay wystukała numer i kilka chwil później w słuchawce rozległ się znajomy niski głos.

– Kurt! – krzyknęła do telefonu. – To ja!

– Gamay? Martwiliśmy się o was. Co z wami, wszystko w porządku?

Zerknęła na nadpływające pirogi i przełknęła ślinę.

– Jesteśmy w strasznych opałach! – odparła, przekrzykując ryk wodospadu. – Nie mogę rozmawiać, dzwonię przez GlobalStar. Możesz ustalić naszą pozycją?

Bum!

Paul wystrzelił, celując w dziób pirogi Alaryka, która jednak nie zwolniła tempa.

– To pistolet?

– Strzelał Paul!

– Słabo cię słyszę przez ten hałas. Zaczekaj.

Sekundy dłużyły się jak lata. Gamay nie miała złudzeń co do wyniku tej rozmowy. Jeśli nawet ustalą naszą pozycję, pomoc nadejdzie za kilka dni, pomyślała. Ale przynajmniej Kurt będzie wiedział, co się z nami stało.

– Namierzyliśmy was – rozległ się znów w słuchawce spokojny, pokrzepiający głos Austina.

– Dobrze. Musimy zmykać! – odparła Gamay, robiąc niski unik przed buczącą jak gniewna pszczoła strzałą.

Kiedy Troutowie byli zajęci czym innym, ich pirogi zaczęły dryfować bokiem do fal. Kołysały się niebezpiecznie, ale przybliżyły do wodospadu i mogącej je skryć mgły.

Indianie, wyczuwając, że to już koniec polowania, wznowili swój dziwny, zawodzący śpiew. Klęczący na dziobach łucznicy napięli łuki.

Paul, widząc, że nie ma już na co czekać, wymierzył pistolet w Alaryka. Gdyby zabił przywódcę Indian, reszta pewnie by uciekła. Francesca krzyknęła. W pierwszej chwili pomyślał, że nie chce, by strzelał, ale biała królowa wskazywała na szczyt wodospadu.

Przypominający dużego owada obiekt, który nad nim przeleciał, szybko opadł w dół, przebijając się przez tęczową mgłę. Na wysokości trzydziestu metrów na chwilę zawisł w powietrzu, a potem sfrunął nisko i zabuczał nad łodziami wojowników. Łucznicy porzucili łuki, i schwyciwszy wiosła, jak szaleni popłynęli do brzegu.

Paul opuścił pistolet, uśmiechnął się do Gamay i powiosłowali ku spokojniejszym wodom. Helikopter okrążył jezioro, powrócił i zawisł nad ich pirogami. Z bocznych drzwi wychylił się i pomachał im uśmiechnięty mężczyzna z gęstymi srebrnymi wąsami i głęboko osadzonymi oczami – doktor Ramirez.

Zadzwonił telefon.

– Gamay, Paul? – odezwał się Austin. – Nic wam się nie stało?

– Nic – odparła Gamay, śmiejąc się z ulgą. – Dziękujemy za podesłanie taksówki. Ale musisz wyjaśnić, jak tego dokonałeś. To naprawdę nie lada wyczyn, nawet dla wielkiego Kurta Austina.

– O tym potem. Do zobaczenia jutro. Jesteście mi potrzebni. Bądźcie gotowi do pracy.

Z helikoptera opuszczono drabinkę.

Ramirez dał znak Francesce, by wspięła się pierwsza. Zawahała się, a potem chwyciła najniższy szczebel i, jak przystało na białą boginię, zaczęła wstępować do nieba, z którego spadła dziesięć lat temu.

26

Sandy Wheeler właśnie wsiadała do hondy civic, kiedy podszedł do niej dziwny mężczyzna i z obcym akcentem spytał po angielsku, jak trafić do biura ogłoszeń “Los Angeles Times”. Odruchowo przycisnęła do siebie torebkę i rozejrzała się dookoła. Dobrze, że w garażu gazety byli inni ludzie. Wychowała się w Los Angeles, więc przywykła do świrów, ale przez tę sprawę z wodą zrobiła się ostatnio nerwowa i nawet ze zgrabnym pistolecikiem w torebce nie czuła się całkiem bezpiecznie. Swoimi metalowymi zębami nieznajomy z łatwością schrupałby jego lufę.

Będąc reporterką umiała jednym rzutem oka rozpoznawać ludzi, a ten osobnik miał gębę jak czarny charakter z ringu wolnoamerykanki. Jej wzrostu, jakby bez szyi, potężnie zbudowany, ubrany był w ciemnozielony, przciasny dres, a okrągława, uśmiechnięta twarz i jasne włosy przypominały jej potwora z książki rysownika Maurice’a Sendaka W krainie dzikostworów. Ale najbardziej niesamowite wrażenie robiły jego oczy, z tak czarnymi tęczówkami, że ginęły w nich źrenice.

Udzieliwszy mu pośpiesznie wskazówek, Sandy wsiadła do samochodu i natychmiast zablokowała drzwi. Nieznajomemu najwyraźniej nie śpieszyło się do biura ogłoszeń, bo kiedy cofała auto, stał przewiercając ją na wylot oczami zimnymi jak skała. Sandy miała trzydzieści kilka lat, długie kasztanowe włosy i opaloną, pociągłą twarz, w której dominowały duże błękitne oczy. Dzięki joggingowi i ćwiczeniom fizycznym była wysportowana i tak ładna, że czasami mężczyźni gapili się na nią, zapominając języka w gębie. Zanim trafiła do grupy badającej aferę z wodą, dobrze poznała życie, pracując jako reporterka kryminalna. Niełatwo ją było przestraszyć, ale na widok tej kreatury przeszły ją ciarki. Nie chodziło o sam wygląd. Od tego człowieka wiało grozą.

Zerknęła we wsteczne lusterko i z zaskoczeniem stwierdziła, że maszkaron zniknął. Niepotrzebnie tak się wystraszyła. Dorastając w Los Angeles, bardzo wcześnie nauczyła się, żeby trzeba cały czas mieć się na baczności. Ta przeklęta historia z wodą przytępiła jej czujność. Cohen przyrzekł, że artykuł ukaże się już za dwa dni. Szkoda, że nie szybciej. Miała dość zabierania do domu dyskietek z dokumentacją. Cohen obsesyjnie bał się zostawiać ją w redakcji. Co wieczór czyścił redakcyjny komputer z plików, robiąc kopie zapasowe. Rano zaś wgrywał je z powrotem.

Nie miała mu jednak za złe tych przesadnych obaw. Sprawa z wodą była rzeczywiście niezwykła. W zespole mówiono o nagrodzie Pulitzera. Cohen koordynował pracę trzech reporterów. Jej przypadło zbadanie Mulholland Group i tajemniczej prezeski tej spółki, Brunhildy Sigurd. Pozostała dwójka zajmowała się nabywaniem przez nią firm w Stanach oraz powiązaniami międzynarodowymi. Mieli do dyspozycji księgowego i prawnika. Wszystko zaś odbywało się w tajemnicy większej niż prace nad amerykańską bombą atomową. Naczelny wiedział wprawdzie o sprawie, ale nie znał jej rozmiarów. Westchnęła, pocieszając się, że za kilka dni, po opublikowaniu artykułu, będzie mogła wreszcie wyjechać na długi urlop na Maui.

Z garażu pojechała do swojego mieszkania w Culver City. Po drodze, w centrum handlowym, kupiła butelkę kalifornijskiego zinfandela, bo obiecała Cohenowi, który miał do niej wpaść później, by dopracować szczegóły, że zrobi mu kolację. Gdy płaciła kasjerce, spostrzegła, że ktoś zagląda przez szybę do sklepu. To był on, ta kreatura z metalowymi zębami, uśmiechał się. Przypadek nie wchodził w grę. Ten świr ją śledził. Wychodząc ze sklepu, spojrzała na niego groźnie i zdecydowanym krokiem poszła do samochodu. Najpierw wyciągnęła z torebki pistolet i zatknęła go za pasek, a potem zadzwoniła z komórki do Cohena, który kazał jej meldować o wszystkich nietypowych zdarzeniach. Nie zastała go, ale nagrała mu wiadomość, że właśnie jedzie do domu i że jest śledzona.